niedziela, 9 grudnia 2012

Blondynka, brunetka, czy ruda?

“ Po co wtapiać się w tłum? Zmień kolor na sensacyjnie piękny. Unikalna technologia sensacyjnych barwników, łatwa w użyciu kremowa konsystencja, przyjemny kwiatowy zapach. Świetliste długotrwałe blondy, roziskrzone płomienne czerwienie, głębokie lśniące czernie. Bądź sensacyjnie piękna!” – tak brzmi treść reklamy jednego z szamponów koloryzujących. Kto z nas nie chce być atrakcyjny, nie chce ukryć siwych włosów, czy po prostu odmienić swojego wyglądu?

Ludzie od wieków zmieniali kolor włosów, wykorzystując do tego chociażby barwniki różnych roślin. Przy bardziej naturalnych metodach takich jak koloryzacja henną, wyciągiem z orzecha, czy rozjaśnianie rumiankiem, były również metody bardziej drastyczne.

Jedna ze starożytnych receptur brzmi następująco: "Zmieszaj z wodą tlenek ołowiu i wapno gaszone. Wcieraj otrzymaną pastę we włosy. Po trzech dniach twój nowy kruczoczarny włos ani nie wyblaknie, ani się nie zmyje."

Tlenek ołowiu jest substancją trującą, która kumuluje się w organizmie. Uszkodzenia układu nerwowego, wątroby, nerek, szpiku kostnego - taką cenę płacili kiedyś starożytni za to by być atrakcyjnymi.

Choć dziś zastosowanie takiej mikstury niejednej osobie wydaje się absurdalne, wiele osób wcale nie jest mądrzejszych. Nieraz zdarzyło mi się jechać autobusem i zwrócić uwagę na kobiety, którym spod misternie ułożonych farbowanych włosów prześwitywały łyse połacie skóry. Ba! Widuję coraz więcej młodych dziewczyn w modnym kolorze, z tonsurą na głowie. I tak zastanawiam się, kiedy doszliśmy do wniosku, że kolorowy rzadki włos, jest lepszy od zdrowego naturalnego, czy siwego?

Nie od dziś wiadomo, że radyklane zmiany koloru niszczą strukturę włosa, a silne chemikalia, które się stosuje obecnie w farbach, są toksyczne dla ludzkiego organizmu. Parafenylenodiamina (PPD), rezorcyna, amoniak, kobalt czy nikiel to tylko niektóre substancje, na które bardzo szybko uczulają się farbujący. Farbowanie nie tylko może wywołać reakcję uczuleniową. Przede wszystkim przyczynia się do łamliwości, wysuszenia i nadmiernego wypadania włosów. 


Najbardziej głośno swojego czasu było w mediach o PPD (barwniku, który wystepuje nie tylko w farbach trawłych, ale i "zmywalnych"). Jest to substancja, która utleniając się ciemnieje. W wyniku tego procesu powstają silne alergeny, które nie tylko mogą wywołać wysypkę, podrażnienie skóry, czy opuchliznę. W pojedynczych przypadkach zdarzają się gwałtwone reakcje alergiczne, śpiączka, a nawet śmierć.

PPD powoduje alergię u co trzeciego fryzjera (dane z Włoch, Hiszpanii i Grecji). Co ciekawe, oceniając częstość występowania nadwrażliwości na ten alergen u fryzjerów i klientów salonów fryzjerskich, stwierdzono, że częściej uczulenie na PPD dotyczy klientów niż samych fryzjerów (źródło: Instytut Medycyny Pracy im. prof. J. Nofera w Łodzi). A to z prostej przyczyny, fryzjerzy stosują rękawiczki ochronne.

W pewnych źródłach można przeczytać, że zabroniono stosowania PPD w niektórych krajach Europy. Niestety nie jest to prawdą. Prawie wszystkie trwałe farby do włosów zawierają PPD. Substancję tę stosuje się, gdyż jest ona niezastąpiona w pokryciu siwych, czy jasnych włosów ciemnym kolorem. Jak do tej pory nie udało się wyprodukować ani w Europie, ani na świecie godnego zamiennika. To co udało się producentom farb, to zmniejszenie ilości potrzebnej do koloryzacji. A ponieważ silne reakcje uczuleniowe są rzadkie, na PPD nałożono tylko pewne ograniczenia, które opisuje europejska dyrektywa o kosmetykach.

Niestety, PPD jest tylko jedną z wielu niebezpiecznych substancji stosowanych w farbach do włosów, które wbrew zapewnieniom reklam nie odżywiają i nie wzmacniają włosów. 




Ja zaczęłam farbować włosy w szkole średniej. Były i płomienne czerwienie i głębokie czernie (nie było blondu, bo nie chciałam wyglądać głupio). Farbowałam u profesjonalisty. Jak wiele moich koleżanek uważałam, że jestem tego warta. Długo mi zajęło zrozumienie, że chcąc być zadbaną według współczesnej mody, tak naprawdę niszczyłam swoje włosy i zdrowie. Dopiero dziś wiem, że ładna i dobrze dobrana fryzura w naturalnym kolorze potrafi podkreślić naszą urodę dużo lepiej niż jakakolwiek farba.

Powrót do naturalnego koloru nie obył się u mnie bez obcięcia włosów „na chłopaka”. Pocierpiałam i włosy odrosły. Przyznam, że nigdy wcześniej nie były tak gęste i lśniące, a ja tak bardzo zadowolona z ich wyglądu. A najlepiej świadczy o tym moja nowa fryzjerka, która gdy mnie pierwszy raz zobaczyła, na dzień dobry zapytała:  „Kto pani tak świetnie kolor położył?” Jak to kto? Mama. No dobrze, Tata też pomagał…

wtorek, 27 listopada 2012

Strach ma wielkie oczy

Dziś w polskich mediach wrze, a wszystko to za sprawą GMO. Jak można przeczytać w niejednym emocjonalnie nacechowanym artykule dziennikarskim, w Polsce wybuchła prawdziwa histeria. Ludzie boją się, że nastąpi katastrofa ekologiczna, czy że będą po zjedzeniu transgenicznych produktów mutować. Scenariusze są niczym z Hollywoodzkich horrorów.

No cóż, ludzie boją się tego, czego nie znają.

GMO (Genetically Modified Organism) lub GE (Genetically Engineered) to taki organizm, który powstał na skutek laboratoryjnie dokonanej zmiany materiału genetycznego (przy wykorzystaniu na przykład techniki rekombinacji DNA), która wbrew temu, co pisze rozporządzenie mogłaby zaistnieć w naturze, prędzej, czy później (wówczas nie byłoby problemu).

Sam temat GMO już kiedyś poruszyłam, pisząc przy okazji transgenicznego łososia. Przyznam, że pisząc to byłam podirytowana. Podirytowana nie faktem wprowadzania samego GMO na rynek żywności, ale instytucjami rządowymi, które uzurpują sobie prawo do dyktowania nam, co jest dla nas bezpieczne, a co nie.

Jakie jest moje zdanie na temat samego GMO? Uważam, że nie można patrzeć na ten problem ogólnikowo. GMO należy rozważać pod kątem poszczególnych produktów, bo każda zmiana genetyczna oznacza co innego. Każda zmiana jest jakościowo inna. Inne walory ekonomiczne, środowiskowe i zdrowotne będą miały zmodyfikowane winogronka bez pestek, a inne kukurydza odporna na pestycydy. Jeden gatunek pszenicy może okazać się ratunkiem, dla rolnictwa w klimacie surowym, a inny może wywołać degradację środowiska. Jedna zmiana genetyczna w produkcie może wywołać u człowieka zmiany nowotworowe, a inna może je hamować, a nawet leczyć. Podobnie jak z roślinami niemodyfikowanymi, albo - albo.

Przodownikiem w genetycznie zmodyfikowanej żywności są Stany Zjednoczone. Zaraz za nimi mamy Argentynę, Brazylię, Kanadę, Chiny, Indie i inne. W Ameryce Północnej ponad połowa produktów sprzedawanych w sklepie zawiera w sobie GMO (chociażby majonez doprawiany olejem rzepakowym, czy niewinna tabliczka czekolady zawierająca lecytynę na bazie soi). Co więcej, znalezienie domu, w którym zupełnie nie ma GMO, jest nie lada wyzwaniem. Naturalnie rośnie już bezkofeinowa kawa, czy pomidory w słonej glebie. Rolnicy w Ugandzie nie mogą doczekać się swoich genetycznie zmodyfikowanych bananów odpornych na bakterie, które do tej pory niszczyły całkowicie ich zbiory i wywoływały skażenie gleby.

Ja GMO jadłam (świadomość przyszła post factum). Czy mi zaszkodziła? W moim odczuciu ani trochę. Wydaje mi się, że strach rozsiewany w mediach więcej wyrządził mi krzywdy niż te pomidorki. Na świecie do tej pory spożyto ponad bilion posiłków zawierających produkty GMO. Co więcej, podejrzewam, że każdy kto choć kiedyś zapuścił się w kraje produkujące tę żywność, również ją skosztował, gdyż odróżnienie GMO od zwykłej żywności bez laboratorium jest niemożliwe.

W Polsce dużo wątpliwości budzi to, że informacja o GMO nie będzie podawana w składzie gotowych produktów. Przyznaję, że do niedawna też podchodziłam do tego emocjonalnie. Ale biorąc pod uwagę takie obawy i niechęć klientów do GMO, wielu producentów produkuje żywność w sposób tradycyjny i sprzedaje ją oznakowaną tak, że wyróżnia się ona od pozostałej, podkreślając, że jest to żywność niemodyfikowana. Tak samo jak zachęcają nas sprzedając produkty z oznaczeniami „bez konserwantów ” , „bez barwników”, czy „bez hormonów i antybiotyków”.

Ciekawe jest to, że ludzie, którzy najgłośniej krzyczą przeciwko GMO, to ci, których stać na lepsze jedzenie. A dobrze jest, gdy biedni ludzie mają możliwość kupić tańsze zboża, czy warzywa.

GMO to nie taki diabeł straszny. Szczerze mówiąc, dużo bardziej obawiam się sztucznych dodatków do żywności, olejów roślinnych, czy wysoko przetworzonych dań, niż samego GMO.




niedziela, 25 listopada 2012

Chemiczna kastracja więźniów

Kilka miesięcy temu The Washington Times opublikował artykuł dotyczący pozwu więźniów z Danville Correctional Facility (na południe od Chicago) przeciwko stanowemu Departamentowi Więziennictwa o odszkodowanie za  uszczerbek na zdrowiu spowodowany więzienną dietą. Pozew finansowany przez Weston A. Price Foundation, organizację propagującą tradycyjne sposoby żywienia i demaskującą szkodliwość żywności przetworzonej, ciągnie się już kilka lat.

Według prawnika Garyego Coxa (reprezentującego poszkodowanych), sposób żywienia więźniów w Illinois jest karą zbyt okrutną i jest pogwałceniem 8 poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, która brzmi: „Nie wolno żądać nadmiernych kaucji ani wymierzać nadmiernych grzywien albo stosować kar okrutnych lub wymyślnych.”

Pomyślałby ktoś, że ci biedni więźniowie jedzą gwoździe, albo przynajmniej żyją o chlebie i wodzie. Nic bardziej mylnego. Na stołówce są i kotlecik z pyrami w sosiku, i kluseczki, i kiełbasa, i szynka, i ser, a nawet różnego rodzaju wypieki. Zupełnie jak w pensjonacie. Jest tylko jedno małe „ale”. Prawie wszystko bazuje na soi. Kotlety są z soi, sos do spaghetti jest z soi, „polska” kiełbasa jest z soi, sery są z soi, wypieki są z mąki sojowej i tak dalej, i tak dalej.  Jak się okazuje 10 tysięcy więźniów w Illinois spożywa blisko 100 gramów białka sojowego dziennie pod różną postacią (cztery razy więcej niż zalecenia Amerykańskiego Biura ds. Żywności i Leków).

Soja, choć pochodzi z Azji, jest dzisiaj powszechnie uprawiana w USA. Tutaj uchodzi ona za źródło pełnowartościowego białka, nienasyconych kwasów tłuszczowych, witamin z grupy B i składników mineralnych. Panuje przekonanie, że produkty sojowe obniżają poziom cholesterolu, łagodzą objawy menopauzy, chronią przed miażdżycą i chorobami serca. Gdzie tu więc krzywda?
A jednak dzięki gubernatorowi Illinois Rodowi Blagojevichowi, którego kampania wyborcza była sponsorowana przez Archer Daniels Midland (giganta wśród producentów olei i mąk sojowych)  mamy oto przeprowadzony na wielką skalę eksperyment na ludziach i odpowiedź na pytanie, czy codzienna szklanka mleka sojowego i solidna porcja tofu mogą nam zaszkodzić?

Ano mogą. I to bardzo.

Na diecie sojowej więźniowie zaczęli chorować i pojawiać się w ambulatorium a to z biegunką i wymiotami, a to z wysypką, a to z palpitacjami serca, a to z wyziębieniem organizmu, a to ze zmianami neurologicznymi. Do tego dochodziło łysienie, zmiany emocjonalne, znaczne przybieranie na wadze, nabrzmiałe piersi i problemy z erekcją (w tradycyjnych klasztorach buddyjskich serwowało się tofu, aby zmniejszyć libido mnichów).

No cóż, nie od dziś wiadomo, że soja jest szczególnie niebezpieczna dla mężczyzn. Świadczą o tym chociażby częste zaburzenia dojrzewania płciowego i niedorozwój narządow płciowych u chłopców karmionych mlekiem sojowym w okresie niemowlęcym.


Według lekarza medycyny Davida Brownsteina i toksykologa Mika Fitzpatricka, powołanych ekspertów w procesie, ilość białka sojowego podawana więźniom przyczynia się do zaburzeń gastrycznych i hormonalnych.

Ja uważam, że powinno być jak na Florydzie. Tam więźniowie produkują żywność dla siebie.  Nie tylko uprawiają brokuły, kukurydzę, kapustę, paprykę, ziemniaki i marchewkę, ale i uczą się podstaw rolnictwa, co w przyszłości okazuje się być pożyteczne w powrocie do społeczeństwa i zdobyciu pracy. A i podatnik się przy tym cieszy (za oficjalny powód decyzji o wprowadzeniu żywności sojowej do więzień w Illinois podano cięcia budżetowe). 

Powinno się pójść nawet krok dalej. Więźniowie powinni produkować nie tylko tyle by sami mogli się wyżywić, ale i tyle by sprzedać nadwyżki i zysk przeznaczyć na utrzymanie zakładów karnych. Czyż to rozwiązanie nie byłoby piękne? 

Tymczasem choć gubernator Florydy Rick Scott  w zeszłym roku odnotował oszczędność ponad 5 milionów dolarów w budżecie, wynikającą z produkcji żywności przez więźniów, nie otrzymał on zgody na przeznaczanie połowy zysku na modernizację i dalszą rozbudowę tego projektu.

sobota, 20 października 2012

Ciężki kawałek chleba

Co zrobić, gdy nie może się żyć bez chleba…

W moim otoczeniu ludzi o takim podejściu jest najwięcej. Mam koleżankę, która bez porannej grzanki czuje się jak wielu bez porannej kawy. Sam dżem i masło bez bułki nie wchodzi przecież tak samo łatwo. Jest to całkowicie zrozumiałe, gdyż produkty zbożowe nie tylko dobrze wypełniają brzuch, ale i są świetnym „nośnikiem” dla innych produktów (masła, szynki, pomidora i tak dalej). 


Na rynku mamy do wyboru chleby z mąk pełnoziarnistych i mąk białych. Powszechnie panuje przekonanie, że chleb pełnoziarnisty jest zdrowszy. Dlaczego? Ponieważ w procesie przetwarzania mąki białej traci się wiele elementów odżywczych (wśród nich są witamina B1, niacyna, ryboflawina, kwas foliowy i żelazo). Mąka biała jest w etapie końcowym sztucznie wzbogacana o te brakujące elementy  po to, aby utrudnić rozwijanie się chorób takich jak anemia, pelagra, czy beri-beri. Japończycy już w XIX wieku powiązali chorobę beri-beri z niedoborem tiaminy, na podstawie obserwacji diety marynarzy, którzy jedli praktycznie tylko biały ryż. 

Czyli chleb pełnoziarnisty jest zdrowszy? Niekoniecznie. 

Chleby pełnoziarniste, z dużą ilością kiełków, otrębów, nasion, czy chociażby tłuszczy i płynów mają trudność w wyrastaniu. To, co sprawia, że ciasto ładnie wyrasta, staje się elastyczne i pulchne to gluten. Ponieważ struktura chlebów pełnoziarnistych jest bardzo ciężka i zbita, często stosuje się dodatkowy gluten, który otrzymuje się chociażby w procesie oczyszczania mąki dla produktów bezglutenowych. Dodatkowego glutenu piekarz użyje do chleba pełnoziarnistego, z błonnikiem, kukurydzianego oraz wieloziarnistego. I tak przy najszczerszych chęciach dbania o zdrowie, wielu konsumentów ufając pieczywu pełnoziarnistemu nieraz otrzymuje bardzo wysoką dawkę glutenu. A tu już tylko krok od wyrobienia wrażliwości na gluten. 

To, co mogę zasugerować miłośnikom chleba to wypiekanie chleba samemu w domu. Tylko w ten sposób można kontrolować, jakiej mąki się użyje i jakich dodatków. I tylko w ten sposób można zadbać o to by w naszym chlebie nie było konserwantów, wybielacza, niechcianych barwników, czy dodatków takich jak cysteina (uzyskiwana przez hydrolizę kaczych piór, czy ludzkich włosów). 

Najbardziej należy zazdrościć gospodyniom i gospodarzom, którzy potrafią wypiec chleb metodą tradycyjną na zakwasie. A jeżeli ktoś ma zaufanego konserwatywnego piekarza, który mu taki chlebek upiecze, a on nie będzie musiał ani odrobiny się przy tym narobić, to już w ogóle jest dzieckiem szczęścia. 

No a jak ktoś chce jednak bez glutenu… 

Pulsar zapytał w komentarzach o źródła informacji na temat diet bezglutenowych. Niestety, ja nie znam strony internetowej, która oprócz podawania ogólnych zasad diety bezglutenowej, nie wprowadzałaby w błąd, nie reklamowałaby żywności bezglutenowej przetworzonej lub konkretnych producentów, czy nie namawiałaby na płatne członkostwo. 

Zasada w diecie bezglutenowej jest prosta. Należy nie spożywać produktów zawierających pszenicę, jęczmień lub żyto. W niektórych źródłach dopuszcza się owies, pod warunkiem, że nie miał styczności z wymienionymi alergenami. 

To, co odnajduję na stronach poświęconych celiakii, czy nawet w bezglutenowych książkach kucharskich to zastąpienie mąk uczulających bezglutenowymi wysoko przetworzonymi mąkami oraz skrobiami (ziemniaczaną, ryżową, kukurydzianą, czy tapioką). Bezglutenowe chleby, pizze i ciastka są nafaszerowane pustymi i łatwo przyswajalnymi węglowodanami. Dieta oparta na takich produktach, przyczynia się do szybkiego wzrostu glukozy we krwi, a to sprzyja nie tylko gromadzeniu się tkanki tłuszczowej, nadciśnieniu, chorobom serca, ale i cukrzycy. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. 

Ciekawostką jest fakt, że według standardu Codex Alimentarius i WHO produkt bezglutenowy może być sporządzony z pszenicy, jęczmienia lub żyta, pod warunkiem, że zostaną ona specjalnie wysoko przetworzone tak, że produkt końcowy będzie zawierał poniżej 20 ppm glutenu (20 mg na kg).


Poza tym przetworzone produkty bezglutenowe (chleby, makarony, ciastka, mąki, skrobia) są drogie. Producent przecież musi w cenę wkalkulować marketing i etykietkę przekreślonego kłosa. 

Jeżeli ktoś chce przejść na prawdziwą dietę bezglutenową, a przy tym nie wyrzucać pieniędzy, powinien jeść produkty naturalnie pozbawione glutenu. Są to warzywa, owoce, mięso, jaja, rośliny strączkowe, nasiona i orzechy, ryby, ryż, ziemniaki oraz bezglutenowe pseudozboża (na przykład kasza gryczana, komosa ryżowa). Jak widać wachlarz wyboru jest bogaty. Dla chcącego nic trudnego. 

A czy można zupełnie bez ziaren? 

Można, choć całkowite wyeliminowanie zbóż z diety jest bardzo trudne. Podobnie jak u sportowca, wymagana jest samodyscyplina, poświęcenie i wytrwałość. Tu już w grę wchodzi dokładne przemyślenie i planowanie posiłków. Trzeba umieć zastąpić energię czerpaną z węglowodanów obecnych w zbożach poprzez stosowanie odpowiednio zbilansowanej diety bogatej w warzywa, owoce, różnego rodzaju mięsa, owoce morza, jaja oraz orzechy i nasiona. Na takiej diecie organizm najbardziej korzysta, o czym świadczą prawidłowa waga, mocne kości i uzębienie oraz zdrowa skóra i włosy. Aby osiągnąć ten efekt, wielu niestety musi przejść początkowo przez mękę. 

Istnieje coś takiego jak okres przystosowywania się dla osoby, która eliminuje zboża ze swojej diety. W pierwszych trzech tygodniach mogą wystąpić łaknienie węglowodanów, spadek poziomu cukru we krwi, zmęczenie, rozregulowanie układu pokarmowego, a nawet grypa odstawienna (z bólem głowy, kości i gardła, katarem, a nawet bezsennością). 

Eliminacja zbóż staje się wyborem na całe życie. Każde przypadkowe spożycie bułeczki, czy precelka trzeba potem odchorować.

Brzmi strasznie? Ja uważam, że warto. Ale jeśli ktoś nie jest pewien swojej wytrwałości, to nie polecam.

sobota, 6 października 2012

Masz babo placek!

Kiedy byłam jeszcze bardzo mała moja mama usłyszała od lekarza, że mam celiakię, alergię pokarmową na białko zbóż. Świat stanął do góry nogami. Jak to tak, bez chleba? O celiakii wiedziano niewiele, a w sklepach na półkach nie było takiej gamy produktów bezglutenowych jak dzisiaj. A jednak, przyszło mi żyć bez popularnych pączków, bułeczek, chleba, precli, drożdżówek, zapiekanek, tortów, ciasteczek, płatków śniadaniowych.  Zdarzały mi się imprezy, na których mimo pełnego stołu, nie było dla mnie nic do jedzenia, wyjścia „na piwo”, gdzie wszyscy patrzyli na mnie ze współczuciem, czy wigilie bez pierogów i makowca. I choć ciotki i wujkowie zawsze uważali, że przyszło mi żyć z najgorszą klątwą, ja uważam się za farciarę. Dzięki temu wiem, to czego nie wie niejeden przeciętny zjadacz chleba.

W intrenecie jest obecnie bardzo wiele stron poświęconych celiakii. Można tam znaleźć informację, co to za choroba, jakie są jej objawy i jak stosować dietę bezglutenową. Niestety wiele z tych stron podaje niepełne, bądź błędne informacje. Co więcej są to strony sponsorowane przez producentów żywności bezglutenowej. Podobnie jak internetowe poradniki medyczne, które sponsorowane są przez producentów leków, czy suplementów. Niejedna strona, która wygląda jak wizytówka poważnego, niezależnego stowarzyszenia osób chorych na celiakię, poleca konkretną markę produktów. A ja często mam wrażenie, że ludzie nie rozumieją istoty problemu. Dzisiaj, gdy celiakia jest powszechna w Europie (średnio 1 na 100 osób nie toleruje glutenu), produkcja żywności bezglutenowej stała się bardzo dobrym biznesem. Chleb, który ma etykietkę „bezglutenowy” jest trzy- czterokrotnie droższy od tego zwykłego.

Media i różnego rodzaju stowarzyszenia, mówiąc o celiakii, ograniczają się do nietolerancji glutenu, jako składnika konkretnych zbóż - pszenicy, jęczmienia i żyta. Podawanym rozwiązaniem przez współczesną medycynę jest stosowanie tak zwanej diety bezglutenowej, w której pszenicę, jęczmień i żyto zastępuje się innymi produktami na przykład ryżem, kukurydzą, czy soją. To jest tylko mniejsze zło.

Podstawowy składnik odżywczy każdego ziarna to białko.  Zawartość białek w zbożu zależy od warunków uprawy, pochodzenia zboża, odmiany i nawożenia. Charakterystycznymi białkami ziaren zbożowych są prolaminy i gluteliny. Prolaminy i gluteliny są białkami uczulającymi, czyli są toksyczne dla człowieka. I tak, każde ziarno zbóż ma swoje prolaminy. Na przykład pszenica – gliadynę, żyto – sekalinę, jęczmień – hordeinę, kukurydza – zeinę, owies – aweninę i inne. Ryż nie jest wyjątkiem i też ma swoją prolaminę - orzeninę. Najbardziej przebadaną prolaminą jest gliadyna pszenicy, gdyż jest to najczęstszy alergen pokarmowy. Reszta pozostaje w cieniu.  Faktem jest, że wszystkie zboża są dla człowieka szkodliwe, nie tylko pszenica, żyto, czy jęczmień. A problem urasta jeszcze bardziej, gdy człowiek spożywa tych zbóż bardzo dużo. Tak się dzieje dzisiaj za namową rządów, o czym już pisałam tu i tu. Wówczas mamy wysiew alergii pokarmowych.

Tu nasuwa się pytanie. Skoro wszystkie zboża są toksyczne, to dlaczego osobom cierpiącym na celiakię poleca sie ryż? Odpowiedź jest prosta. Ryż lepiej trawimy. Niektóre zboża mają niższą procentową zawartość prolamin w stosunku do wszystkich białek występujących w ziarnie. I tak w pszenicy zwartość prolamin wynosi 70%, podczas gdy ryżu tylko 5%. Dla porównania inne zboża eliminowane w popularnej diecie bezglutenowej to jęczmień (około 50% prolamin) i żyto (około 40%). To co wskazuje się jako bezpieczne, to zboża z niską zawartością procentową prolamin. A to tylko połowiczne rozwiązanie problemu.

Szkodliwe białka zbóż przyczyniają się do rozwoju wielu chorób. Dolegliwości ze strony przewodu pokarmowego, biegunki, bóle brzucha, wzdęcia, zwiększony obwód pasa (tak tak panowie uwielbiający piwo), spadek masy ciała, czy też zaburzenia wchłaniania mikro i makro elementów to tylko klasyczna postać alergii.



Postacie nieme, ukryte lub skąpo objawowe nie są już takie oczywiste do zdiagnozowania. Tu już nie jest tak łatwo skojarzyć zmiany skórne, afty, osteoporozę, zapalenia stawów, depresję, schizofrenię, artretyzm, zaburzenia czynność wątroby, cukrzycę, łysienie plackowate, czy nawet niepłodność z czymś tak niewinnym jak bagietka, czy rogalik. Szacuje się, że na jeden przypadek postaci klasycznej przypada siedem innych (niemych, ukrytych lub skąpo objawowych). Większość ludzi nie odczuwa skutków natychmiastowych niewłaściwej diety i nie wie, że zboża im szkodzą.

Jakiś czas temu założyłam się z kolegą o bilety na koncert "Wielkiej czwórki" thrash metalu, że nie wytrzyma trzech miesięcy na diecie bezglutenowej. Samo to stanowiło dla niego wielkie wyzwanie. Wytrzymał i, chociaż nigdy nie skarżył się na zdrowie, czuł się dużo lepiej i zdrowiej. Choć zakład przegrałam, kolega był mi tak wdzięczny, że sam mi te bilety postawił. A najlepsze jest to, że nie da się go już namówić na pączka, czy piwko. 

niedziela, 9 września 2012

Niezdrowa konkurencja

Gdyby ktoś dzisiaj zobaczył chorego na gruźlicę rozbierającego się do naga i wskakującego do lodowatej rzeki jesienią, delikatnie mówiąc popukałby się w głowę. A jednak, taka kąpiel okazała się przełomowa dla młodego niemieckiego kleryka - Sebastiana Kneippa. Pomimo zaawansowanej gruźlicy, Kneipp zdarł z siebie ubrania, wskoczył do rzeki, zanurzył się po szyję w lodowatej wodzie, policzył do trzech, następnie ubrał się i popędził jak szalony z powrotem do domu. Efekt był zdumiewający. Wreszcie poczuł się lepiej. Postanowił eksperyment powtórzyć za trzy dni, potem znowu za następne trzy, potem za dwa… aż został „morsem”.

Ksiądz Kneipp wyzdrowiał i postanowił podzielić się z innymi zdobytą wiedzą. Zaczął pomagać ludziom biednym i tym, na których medycyna konwencjonalna machnęła ręką. Leczył wodą, ziołami, dietą, spacerami oraz duchowym wsparciem. Wkrótce wynik swojej pracy opublikował w książce pod tytułem „Moje leczenie wodą”.  Książka okazała się takim sukcesem, że wielebny Kneipp stał się sławny i zaczął przyjmować ponad setkę pacjentów dziennie. Wśród nich był Benedict Lust, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu fortuny. Tam podupadł na zdrowiu, a następnie wrócił do Niemiec leczyć się z gruźlicy. Kneipp nie dość, że go wyleczył, to jeszcze przekazał mu zdobytą doświadczeniem wiedzę. To był klucz do sukcesu i sławy Lusta. Cenną wiedzę postanowił zabrać za ocean – do Ameryki.

Tak powstała alternatywna metoda leczenia, dla której w 1901 roku Lust kupił nazwę „Naturopathy” – naturopatia. Termin ten sprzedał mu homeopata John Scheel, który jako pierwszy zaczął praktykować metody Kneippa w Nowym Jorku.

Przez pierwsze trzydzieści lat XX wieku medycyna konwencjonalna ignorowała niekonwencjonalne metody leczenia. Dla niej to była mucha, co sobie brzęczała i latała, a niewiele mogła. Korzystając z tego, że olbrzym przymykał na nią oko, naturopatia wykorzystała ten czas na swój rozrost. Organizowano sympozja i zjazdy. Otwierano kliniki. Zakładano szkoły. Wprowadzano regulacje zawodu. Zdobywano coraz więcej pacjentów. I tak dalej, i tak dalej.

Dobrą passę przerwały lata trzydzieste. Wówczas to nastąpił rozkwit technologii medycyny konwencjonalnej. Co więcej, na scenę wkroczyły koncerny farmaceutyczne, a co za tym idzie – wielkie pieniądze. Rozpoczęła się walka o klienta. Mucha zaczęła brzęczeć za głośno, więc koncerny postanowiły sięgnąć po packę. Medycyna naturalna, nie tylko poszła w odstawkę, została napiętnowana, jako zabobon i oszustwo. Naturopatów traktowano jak uzurpatorów tytułu lekarza i ograniczano im prawa do wykonywania zawodu.

Sytuacja powoli zaczęła odwracać się w latach 70-tych XX wieku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie pojawił się ruch promujący holistyczny model zdrowia, czyli doktrynę, według której człowiek to nie maszyna zbudowana z części (głowa, ręka, noga), ale spójna całość (ciała, umysłu i ducha). Zaczęto dostrzegać ograniczenia medycyny tradycyjnej, która skupiała się na eliminacji bólu i leczeniu symptomów. Nie dość, że traktowała człowieka przedmiotowo, to jeszcze była droga. I tak naturopatia wróciła do łask.

Dziś w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych internista ma coraz groźniejszą konkurencję w postaci lekarza naturopatii. Popularność tych uzdrowicieli rośnie, gdyż oferują coś, czego nie znajdzie się u zwykłego internisty czy specjalisty. I mogę tu powiedzieć z własnych obserwacji, gdyż zjawisko wydało mi się na tyle interesujące, że wybrałam się do takiego lekarza naturopatii.

Tajemnica sukcesu ukryta jest w psychologii. Naturopata docenia potęgę manipulacji umysłem człowieka.

Po pierwsze sprawia, by pacjent poczuł się ważny. W tym celu poświęca mu dużo więcej czasu, niż internista czy specjalista.

Po drugie okazuje troskę i zrozumienie. Pozwala pacjentowi wygadać się i wyżalić. Nawet jeśli ten będzie narzekał na wszystko, nigdy nie spojrzy na niego jak na hipochondryka.

Po trzecie pokaże pacjentowi, że on nie tylko chce leczyć symptomy choroby. On chce znaleźć przyczynę. W tym celu wypyta o dietę, aktywność fizyczną, stres i tryb życia. Nie ograniczy do głównych winowajców: papierosków i alkoholu. Pokaże, że nie jest jak zwykły lekarz, który uważa, że jest tylko od gaszenia pożarów, a nie uczenia, żeby nie bawić się zapałkami. Naturopata zaoferuje przewodnictwo w zdrowym stylu życia.

I po czwarte zadba o stan psychiczny i emocjonalny pacjenta. Jak psycholog wypyta o zmartwienia, kłopoty i lęki w celu redukcji stresu w głowie pacjenta.

Naturopata, aby osiągnąć zamierzony efekt jest w stanie nawet przechytrzyć pacjenta. Wiele leków, jakie stosuje to zwykłe placebo, a jego terapie i zabiegi same w sobie nie mają wpływu na stan zdrowia człowieka. Ale wystarczy trochę cierpliwości i manipulacji, by nawet zwykłe czary mary zdziałały cuda. Ciekawe jest na przykład zjawisko, że większa tabletka placebo działa na umysł człowieka lepiej od mniejszej. Podobnie kolorowa działa lepiej od białej.

I takim placebo naturopaty jest najdroższa woda świata - homeopatia. Oczywiście według mnie jest to robienie pacjenta w balona. Tic Tac bardziej działa na człowieka niż lek homeopatyczny. Dla tych, którzy mimo to wierzą w gusła i ”czucie i wiara silniej mówi niż mędrca szkiełko i oko”, odsyłam na stronę Jamesa Randy. Pan James Randy jest magikiem i zadeklarowanym sceptykiem. Oficjalnie (i nie są to czcze słowa) ogłosił, że jego firma wypłaci 1 milion dolarów komuś, kto jako pierwszy udowodni prawdziwość zjawiska paranormalnego. Jak sam oświadczył, homeopatia klasyfikuje się do tego konkursu. Pomimo armii naukowców, nawet BBC Horizon nie zgarnęło nagrody. Pieniążki ciągle czekają…


Tajemniczym zabiegiem sprzecznym z rozumem, jaki stosuje naturopata, jest też bioenergoterapia, czyli odblokowywanie kanałów energetycznych. Nikt nie udowodnił istnienia takich kanałów. Jednym słowem czary mary.

Czary mary to także test kinestetyczny mięśni, jaki wykorzystuje lekarz naturopatii w celu postawienia diagnozy. Polega to na tym, że pacjent staje z rozłożonymi rękami. Do jednej ręki naturopata przykłada fiolki z wyciągami z różnych substancji, a drugą potrąca, patrząc czy opada w dół. Na tej podstawie wnioskuje na przykład o alergii pokarmowej. Ten sam test naturopata wykorzysta, by sprawdzić czy pacjent nie potrzebuje na przykład jakiegoś konkretnego zioła. Czyż to nie jest eleganckie rozwiązanie? I pomyśleć, że zwykli lekarze, aby stwierdzić alergię na gluten, zmuszają pacjenta do opychania się pszenicą przez kilka tygodni, żeby później móc na przykład w badaniu krwi sprawdzić, czy wystąpiła reakcja alergiczna. Albo maziają tymi alergenami po ręku, aż człowiek dostanie wysypki. To dopiero barbarzyństwo!

A obok czarów naturopata wykorzysta metody sprawdzone, które wykorzystuje nawet medycyna tradycyjna, czyli na przykład hydroterapię, czy zioła. Jeżeli chodzi o hydroterapię (temperaturę i ciśnienie wody w lecznictwie wykorzystywali nawet starożytni rzymianie), medycyna tradycyjna wykorzystuje ją w rehabilitacji. Co do ziół, to nie ma wątpliwości, że leki ziołowe zawierają substancje czynne. Przecież 25% współczesnych leków opiera się właśnie na ziołach (chociażby aspiryna). 

Rosnąca popularność naturopatii przyczynia się do rozbudowy tej profesji. I tak w Ameryce naturopaci powoli zyskują coraz więcej praw i wkraczają na terytorium internisty. W Kanadzie nowe regulacje prawne pozwalają im na wypisywanie zwykłych recept i zlecanie badań laboratoryjnych. Wprawdzie nie mogą jeszcze zlecić rezonansu magnetycznego, czy leczyć złamanej ręki, ale kto wie, może za parę lat powróci gips, jaki stosowali starożytni Egipcjanie, z tkaniny przesyconej żywicą, woskiem i mąką.

Ten kogel-mogel guseł i nauki utrudnia jednoznaczną ocenę naturopatii. 

Dla mnie najbardziej cierpi na tym pacjent. Bo co ma dzisiaj do wyboru? Medycynę tradycyjną, gdzie traktowany jest jak worek kości, narządów i organów oraz medycynę alternatywną, która celowo zaciera granicę miedzy nauką i fikcją. W obu przypadkach pacjent płaci jak za zboże, nie mogąc kupić złotego środka.

sobota, 1 września 2012

Małe Smakowite G

W kraju kwitnącej wiśni od wieków zajadano się owocami morza. Oprócz rybek, kalmarów i ośmiornic na Japońskim stole gościły różne glony, algi i wodorosty. Takimi wodorostami były na przykład kombu. Nikt nie wiedział, dlaczego po dodaniu kombu wszystko smakowało lepiej. Kombu nie były ani słone, ani słodkie, ani gorzkie, ani kwaśne. Kombu miały swój własny smak. I tak było przez wieki do chwili, gdy zainteresował się tym Cesarski Uniwersytet w Tokio. Profesor Kikunae Ikeda postanowił sprawdzić, co tak na prawdę sprawia, że kombu jest takie smaczne.

I tak w 1907 roku udało mu się wyizolować związek chemiczny odpowiedzialny za ten niepowtarzalny smak. Był to kwas glutaminowy. Sam smak nazwał zaś umami, co można przetłumaczyć jako "smakowity". Ikeda wiedział, że odkrycie to warte jest miliony. Postanowił więc połączyć anion kwasu glutaminowego (glutaminian) z sodem i opatentować to jako MSG. Tak narodził się monoglutaminian sodu, popularnie nazywany glutaminianem sodu.

Ikeda nie musiał długo czekać na chętnego inwestora. Pan Saburosuke Suzuki, właściciel firmy Suzuki Seiyakusho Co. również dostrzegł w tym interesie duży zysk. Panowie dogadali się, a owocem ich porozumienia stał się japoński koncern Ajinomoto (producent obecnych na polskim rynku zupek SamSmak). Inwestycja okazała się strzałem w dziesiątkę. Japonia zaczęła dodawać MSG do wszystkiego co się dało.



Zauważyli to Amerykanie. W czasie II wojny światowej amerykańscy żołnierze zasmakowali w japońskich racjach żywnościowych. Postanowili więc za wszelką cenę poznać sekret, dzięki któremu konserwa mogła mieć nie tylko mniej soli, ale i być taka pyszna. I tak dopiero po wojnie zorientowali się, że to co Japończycy dodawali to był właśnie MSG.  Natychmiast zorganizowano sympozjum w Chicago, na którym zaprezentowano glutaminian sodu producentom żywności. Odtąd Japończycy przestali mieć monopol na MSG.

Producenci żywności osłupieli ze zdziwienia. Pierwszy raz mogli zacząć stosować składniki tańsze i słabszej jakości. Wystarczyło tylko dodać MSG (E621), aby klienci wybierali właśnie ich produkty. Zaraz za producentami żywności ustawiły się restauracje. Efekt był oszałamiający. Klienci ładowali się drzwiami i oknami do restauracji, które stosowały MSG. Wystarczyła na przykład jedna zmiana w przepisie, aby klienci oszaleli na punkcie chrupiącego kurczaka KFC. MSG stał się tak popularny, że pojawił się nawet w jedzeniu dla niemowląt.

W latach 60-tych XX wieku glutaminian sodu przykuł uwagę neuropatologa dr. Johna Olneya. Olney postanowił przetestować substancję na myszkach. W swoich eksperymentach zauważył, że MSG uszkadza komórki siatkówki oka i podwzgórza w mózgu. Poruszony swym odkryciem rozpoczął wieloletnią walkę z systemem, żądając usunięcia glutaminianu sodu z żywności. Pomimo prezentacji wyników badań przed kongresem, nie udało mu się zmusić agencji rządowych do podjęcia stosownych kroków. Olney osiągnął za to inny cel. Informacja przedostała się do wiadomości publicznej. Klienci zaczęli mieć wątpliwości co do bezpieczeństwa spożywania MSG.

I właśnie te wątpliwości skłoniły producentów żywności dla niemowląt do dobrowolnego usunięcia MSG z ich produktów. Wszystko po to by zadowolić klienta. W zamian zaczęto dodawać glutaminian w innych związkach. Zmieniając związek chemiczny można było zmienić również nazwę. Wzmacniacz smaku stosowano nadal, tyle tylko że nikt nie mógł go łatwo zidentyfikować na opakowaniu. Zaczęto żerować na zaufaniu i niewiedzy klientów.

Według regulacji prawnych,  jeżeli glutaminian nie występuje w czystej postaci MSG może być nazwany inaczej. Dlatego dziś mamy kilkadziesiąt różnych nazw pod jaką on występuje. Na przykład glutaminian nazywa się ekstraktem drożdżowym, białkiem roślinnym, hydrolizowanym białkiem, maltodekstryną, proteiną sojową, żelatyną, słodem jęczmiennym, aromatem, aromatem identycznym z naturalnym, przyprawą, mieszanką przyprawową i tak dalej i tak dalej. Produkt, który ma jeden lub kilka z wymienionych składników (a takie można znaleźć i w sklepach ze zdrową żywnością), zgodnie z prawem może mieć na opakowaniu wielkie litery "bez glutaminianu sodu".


MSG to jedna z najczęściej badanych substancji. Obserwuję ciekawe zjawisko. Ilekroć pojawi się laboratoryjne badanie wykazujące szkodliwość MSG, zaraz za nim pojawia się badanie, które je neguje. Pierwsze sieją strach wśród konsumentów, drugie mają na celu załagodzić kontrowersje i utwierdzić agencje rządowe w utrzymaniu braku regulacji. I trudno się temu dziwić. Wzmacniacze smaku to dużo większy rynek niż rynek na przykład słodzików. Zakaz stosowania MSG w żywności pociągnie za sobą miliardowe straty. To już nie jest interes pojedynczych firm. Mamy tu do czynienia nie tylko z producentami samego wzmacniacza. W grę wchodzą producenci żywności przetworzonej (m.in. wędlin, chipsów, przekąsek serowych, konserw, zupek błyskawicznych, kostek rosołowych, przypraw, sosów) i oczywiście restauracje fast food (m.in. Umami Burger, KFC, McDonalds, Burger King) i tak dalej i tak dalej.

Jeżeli chodzi o badania laboratoryjne, skupiają się one na MSG, wokół którego zrobiło się głośno. Agencje rządowe podają, że ilość spożywana przez człowieka jest na tyle niewielka, że nie powinna ona zagrażać jego zdrowiu. Niestety mnogość nazw pod jakimi występuje glutaminian utrudnia oszacowanie ile tak na prawdę przeciętny Europejczyk go spożywa. Zakłada się, że spożycie samego MSG nie przekracza 1g na dobę. A ile spożywa się glutaminianu wapnia, czy glutaminianu potasu? Tego nikt nie wie.

Przyznam, że moje oczy najbardziej zwrócone są w stronę Azji, gdyż tam spożycie MSG jest trzykrotnie wyższe niż w Europie, czy Ameryce (Europejczycy podróżujący do Azji często rozwijają właśnie tam alergię na MSG). Obrońcy wzmacniacza twierdzą, że gdyby MSG był faktycznie problematyczny, wówczas wszyscy w Azji chodziliby z migreną. Nie wiem, jak popularna jest migrena w Azji. Wiem natomiast, że Uniwersytet Hirosaki w Japonii potwierdził badania Olneya. Tamtejsi naukowcy powiązali duże spożycie MSG z popularną w Japonii jaskrą u ludzi po czterdziestce. Według ich badań nadmierne spożycie glutaminianu sodu lub dieta bogata w MSG stosowana przez lata uszkadza komórki siatkówki.

Kwas glutaminowy to związek organiczny spotykany powszechnie w pokarmach bogatych w białko. Występuje on w dwóch formach: związanej (połączonej z innym aminokwasem) i uwolnionej (jako samodzielny związek). Kiedy kwas glutaminowy łączy się z innymi aminokwasami w proteiny, wówczas jego działanie na organizm człowieka uznaje się za nieszkodliwe. Taki kwas glutaminowy znajdziemy w mięsie, rybach, warzywach i zbożach. Uwolniony kwas glutaminowy ma właściwości wzmacniające smak, a jego anion ma cechy ekscytotoksyny, czyli substancji degenerującej komórki nerwowe. Ekscytotoksyną będzie tak samo anion kwasu w glutaminianie potasu jak i w glutaminianie sodu. Dlatego nie można ograniczać problemu  tylko do jednego związku MSG. Istnieją produkty naturalnie bogate w uwolniony glutaminian. Są to na przykład dojrzałe sery i pomidory (odpowiadające za wyśmienity smak pizzy) oraz sos sojowy. Z tej przyczyny to właśnie te produkty (szczególnie parmezan) posądzane są o wywoływanie migren. Glutaminian można również uwolnić w obróbce termicznej potrawy. Doskonałym przykładem jest stek z grilla, który nawet bez przypraw, swój doskonały smak zawdzięcza właśnie uwolnionemu glutaminianowi.

Wyeliminowanie glutaminianu z diety jest praktycznie niemożliwe. Problematyczne jest natomiast wzbogacanie żywności przetworzonej uwolnionym glutaminianem. W imię zasady: co za dużo to niezdrowo.
Sporadyczne zjedzenie konserwy na wyprawie w górach, czy zupka z proszku, gdy kiszki grają marsza, nie powinny bardzo zaszkodzić. Natomiast dieta typu na śniadanie hot-dog, na przekąskę gorący kubek, na obiadek kurczaczek KFC, na kolację kanapeczki z wędliną obficie posypane parmezanem i do wieczornego filmu serowe Doritos - to już jazda po bandzie.

Jazdą po bandzie jest również poleganie głównie na żywności dietetycznej oraz z niską zawartością soli. Z prostej przyczyny. Jeżeli celowo usuwa się z produktu cukier, sól, czy tłuszcz, usuwa się również smak. Smak przywraca się przez dodanie wzmacniaczy, czyli związków glutaminianu.

Zasada, do której ja się stosuję jest prosta. Im świeższe i mniej obrobione tym lepsze. Dobry kucharz nie potrzebuje wzmacniaczy, by przyrządzić coś pysznego. Rosół, czy pomidorówkę łatwo ugotować bez kostki, vegety czy warzywka. Nieprawda? Ja to już udowodniłam mojej rodzinie.

sobota, 25 sierpnia 2012

Chemiczna nierównowaga w mózgu

Chemiczna nierównowaga w mózgu to termin bardzo często używany przez psychiatrów, media, poradniki psychologiczne, czy też strony oferujące zagubionym ludziom porady medyczne. Zadałam sobie dwa pytania. Skąd wziął się termin „chemiczna nierównowaga w mózgu”? I czy można zrobić sobie na to test? Taki na przykład jak na cukrzycę czy anemię. 

Okazuje się, że termin ten pojawił się wraz z opublikowaniem przez amerykańskiego psychiatrę Josepha Schildkrauta katecholaminowej hipotezy chorób afektywnych. Joseph Jacob Schildkraut urodził się w 1934 roku w Brooklynie. Od młodości interesował się chemią i filozofią, ale dopiero na Harvardzie odkrył swoje prawdziwe powołanie - psychiatrię. W tym czasie farmakologia (szczególnie jeżeli chodzi o leki psychotropowe) była w powijakach. Głównymi metodami leczenia pacjentów w szpitalach psychiatrycznych były psychoanaliza (czyli głównie pogadanki) oraz elektrowstrząsy. I tak Schildkraut po ukończeniu studiów rozpoczął pracę w Massachusetts Mental Health Center. Początkowo młody psychiatra próbował psychoanalizy. Niestety, jak sam po latach przyznał, choć bardzo się starał, nie osiągał zadowalających rezultatów. Nie potrafił jak jego koledzy po fachu samą psychoanalizą sprawić, by jego pacjenci poczuli się lepiej, a terapia eletrowstrząsami wydawała się być za bardzo drastyczna. Schildkraut postanowił więc spróbować zupełnie innego podejścia. Sięgnął po pierwsze leki psychotropowe. Ku swojej uciesze wreszcie zaobserwował u pacjentów zmiany. W jego odczuciu mieli się oni lepiej. I tu zaczęła działać jego wyobraźnia. Doszedł do wniosku, że leki muszą wywoływać jakiś biochemiczny proces. Efektem jego przemyśleń i obserwacji była wspomniana katecholaminowa hipoteza chorób afektywnych, w której za przyczynę stanów maniakalnych podał nadmiar neuroprzekaźników katecholaminowych (dopaminy i noradrenaliny), zaś za przyczynę depresji ich niedobór.

I tak powstało przypuszczenie, że zakłócona równowaga chemiczna w mózgu jest przyczyną chorób psychicznych. Przypuszczenie, które większość ludzi przyjęło bezkrytycznie za prawdziwe. Przypuszczenie, które z radością podchwyciły firmy farmaceutyczne. Przypuszczenie, które otworzyło rynek leków nasennych, przeciwlękowych, przeciwdepresyjnych, psychostymulujących, leków normotymicznych i neuroleptycznych. Wszystkich mających na celu jedno – przywrócenie równowagi chemicznej mózgu.

Załóżmy na chwilę, że jest coś takiego jak chemiczna nierównowaga w mózgu. Jak więc możemy sprawdzić, czy ktoś ma zaburzoną równowagę dopaminy lub serotoniny w mózgu?

Może pobrać takiej osobie krew? Nie, przecież jest to bez sensu, ponieważ neuroprzekaźniki nie mogą przekroczyć bariery krew-mózg. (Tak na marginesie wiele portali podających się za medyczne popełnia gafę twierdząc, że nierównowaga chemiczna w mózgu odzwierciedlana jest w badaniu krwi.) 

No to może pobrać mocz? A owszem, można zbadać poziom dopaminy, czy serotoniny w moczu. Tyle tylko, że wcale nie muszą one być odzwierciedleniem stanu chemicznego w mózgu. Dopamina jest wytwarzana w rdzeniu nadnerczy. Jak się dowiedziałam z dziennika Open Access Journal of Urology (Neurotransmitter Testing of the Urine), dopamina i serotonina obecne w moczu w dużym stopniu są świeżo co wyprodukowane przez nadnercza, dlatego diagnozowanie nierównowagi chemicznej na tej podstawie jest zupełnie niewiarygodne. Co więcej, są produkty spożywcze oraz dodatki do żywności, które sprzyjają, bądź przeszkadzają w produkcji tych neuroprzekaźników (czyli sama dieta ma wpływ na chemiczny stan organizmu).

Prawda jest taka, że nie ma żadnego testu laboratoryjnego, który potwierdziłby istnienie nierównowagi chemicznej w mózgu. A co za tym idzie nie istnieje żadna norma. Dla porównania w cukrzycy, która jest chorobą wynikającą z nierównowagi chemicznej w organizmie, można łatwo zbadać poziom cukru przed zastrzykiem z insuliny. 

Biopsychiatrzy oraz koncerny farmaceutyczne zbudowały mit. Mit, w który wierzy ogromna liczba osób. Co zyskali na tym psychiatrzy? Ano powstała teoria, która dodaje profesji nie tylko powagi, ale i naukowego wydźwięku. Co zyskały na tym koncerny farmaceutyczne? Otwarty rynek dla leków psychotropowych. Wreszcie ktoś wymyślił do ich pigułki chorobę. 

Schildkraut podawał swoim pacjentom leki psychotropowe „na ślepo”. Miał w rękach substancje, o których niewiele wiedział, a które testował na ludziach. Były to m.in.: halucynogenna imipramina, zaburzające świadomość trójcykliczne leki przeciwdepresyjne oraz tak zwany "lek ostatniej szansy" - fenelzyna, która wywołuje nieodwracalne zmiany w mózgu. Schildkraut poruszał się jak po polu minowym. Ostrożnie. Dawki, które podawał były niewielkie (rzędu 50mg substancji), rozciągnięte bardzo w czasie.

Współczesna psychiatria robi to samo. Porusza się po ciemku. Dziś niestety idzie się na skróty. Chcąc osiągać szybsze efekty, dopuszcza się większe dawki substancji, o których działaniu tak naprawdę niewiele wiadomo. Substancje psychoaktywne bez trudu przenikają przez barierę krew-mózg i to właśnie one zmieniają chemiczny stan w mózgu. Czy przywracają równowagę, czy zakłócają ją? Nikt tego nie wie.




Obserwuje się zaś ich efekt stymulujący, euforyzujący, rozluźniający lub halucynogenny, który jest bardzo uzależniający dla mózgu. Do tego dochodzi fakt, że leki takie przyjmuje się przez długi czas, a co za tym idzie rozwija się tolerancja na daną substancję. Istnieje nawet tak zwany zespół odstawienny, pojawiający się po odstawieniu leku lub zmniejszeniu dawki. Objawia się on wystąpieniem zaburzeń emocjonalnych, bezsenności, niepokoju, zaburzeń żołądkowo-jelitowych (w tym nudności, wymiotów, biegunki) i tak dalej, i tak dalej. I nie mówię tu o silnych psychotropach. Efekt ten wywołują nawet tabletki uspokajające czy nasenne.

A przecież tak wiele można zmienić właściwą dietą (niedobór witamin i minerałów, chemiczne dodatki do żywności czy nawet alergeny pokarmowe wpływają na zmienność nastrojów człowieka), właściwą diagnozą medyczną (wiele niewłaściwie zdiagnozowanych lub przeoczonych chorób ma wpływ na  psychikę człowieka), sportem czy nawet hobby (najlepszymi sposobami na polepszenie nastroju, czy relaks). Mimo to dziś mamy pigułkę praktycznie na wszystko. Denerwujesz się? Weź pigułkę. Nie możesz spać? Weź pigułkę. Masz czarne myśli? Weź pigułkę. Wszystko to za sprawą hipotezy, której nigdy nie poparto żadnymi dowodami.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Frankenfish to nie sci-fi

Kilka dni temu natrafiłam na youtubie na filmik z udziałem pana Alexa Jonesa. Pan Alex Jones jest amerykańskim dziennikarzem, który uwielbia teorie spiskowe. No i muszę przyznać, że mnie nastraszył! Nastraszył do tego stopnia, że spędziłam kilkanaście godzin czytając tonę artykułów naukowych i oglądając kilka filmów dokumentalnych. A wszystko to za sprawą genetycznie zmodyfikowanego łososia...

Tak. Łosoś. Jedna z najchętniej jadanych ryb, uważanych za niezwykle zdrową (nie tylko w Polsce). Taki różowiutki i tłuściutki, bogaty w kwasy tłuszczowe omega-3 doskonale nadaje się do pieczenia, smażenia i grillowania. Ludzie kupują go świeżego, mrożonego, wędzonego, a nawet w puszce. Już w latach 60-tych XX wieku sprytni Norwegowie wpadli na pomysł hodowania go na farmach rybnych (akwakulturach). Dziś właściciele akwakultur są głównymi dostawcami tej ryby na rynki światowe.

Choć łosoś jest rybą drapieżną, na farmie karmi się ją granulkami z oleju rybnego, mączkami ze zbóż, witaminami i barwnikiem roślinnym - astaksantyną. W tradycyjnej hodowli potrzeba przynajmniej 30 miesięcy, aby go utuczyć do wagi rynkowej (około 2kg). Proces ten utrudnia fakt, że łosoś cierpi na brak apetytu w miesiącach zimnych. Trudno więc dziwić się zainteresowaniu, jakie wywołało oświadczenie amerykańskiej firmy biotechnologicznej AquaBounty: „Nasz łosoś je mniej i dorasta dwa razy szybciej!”
Jak to możliwe? Ano, firma AquaBounty postanowiła zmodyfikować zapłodnione jajeczka łososia atlantyckiego materiałem genetycznym pobranym od czawyczy oraz węgorzycy amerykańskiej. Gen wzrostu czawyczy (łososia pacyficznego) pozwala na osiągnięcie większych rozmiarów, natomiast gen węgorzycy rozwiązuje problem okresowości żerowania. Superłosoś o wdzięcznej nazwie „akwazaleta” (AquAdvantage Salmon) żeruje i latem, i zimą. I choć AquaBounty szybko ogłosiła, że jej eksperyment zakończył się sukcesem, firma kilkanaście lat walczyła o pozwolenie na wprowadzenie genetycznie zmodyfikowanego łososiowęgorzątka na rynek konsumentów.
Nie jest to pierwsza próba wprowadzenia zmutowanego zwierzęcia na nasz talerz. Jeszcze nie tak dawno walczyła o to ekologiczna świnia (Enviropig).
Głównym składnikiem w paszach świń są zboża, które obfitują w związki fitynowe. Fityny są nietrawione przez trzodę. Co więcej, fityny wydalane z odchodami stanowią formy organicznego fosforu trudno degradowalne w środowisku. Zwykła świnia hodowlana przyswaja częściowo fosfor z paszy poprzez dodatkowe spożywanie enzymu zwanego fitazą. Ekoświnię zmutowano tak, że wytwarzała ona fitazę sama w śliniankach. Oznaczało to redukcję kosztów karmienia i zanieczyszczenia środowiska.

No cóż, ekoświnia spotkała się z taką krytyką, że główny sponsor badań – Ontario Pork Producers Marketing Board wycofał się z projektu. Univeristy of Guelph z Ontario zamknął projekt w tym roku i uśpił swoje zwierzątka.

Choć szczerze wierzyłam, że transgeniczny łosoś podzieli losy ekoświnki, Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) wydała zgodę na wprowadzenie akwazalety na rynek amerykański (FDA po cichu przekazało swój raport do Białego Domu). 

Przypomina mi to historię z aspartamem. Akwazaleta to genetyczna niedoróbka, wadliwy produkt, chory (z deformacją szkieletu, czy zapaleniem tkanek), bardziej ubogi w kwasy tłuszczowe omega-3 (w porównaniu do dzikiego i hodowlanego łososia), a do tego będzie szprycowany hormonami (by nie mógł się rozmnażać). FDA nie zadało sobie trudu zbadania aspektu ekonomicznego i ewentualnego wpływu na środowisko (już nie wspominając o wpływie produktu na zdrowie człowieka).  
Królikami doświadczalnymi jak zwykle będą niczego nieświadomi konsumenci. Na opakowaniu nie znajdzie się etykietka "akwazaleta", czy "zmodyfikowany genetycznie", czy nawet "superłosoś". FDA nie widzi takiej potrzeby. Co więcej, AquaBounty nie będzie sama sprzedawać dorosłych łososi, tylko zmodyfikowane jajeczka. Oznacza to, że każdy hodowca, któremu będzie zależeć na redukcji kosztów produkcji i przyspieszeniu zysku, będzie mógł sam hodować transgenicznego łososia. 
Jak klient ma dokonać świadomego wyboru? Na oko tego w sklepie nie rozróżni, a w domu raczej nie ma laboratorium. 
Szczerze, po co nam agencje rządowe regulujące rynek? Przecież kolejny raz udowadnia nam się, że to strata pieniędzy podatników. Przymusowo opłacamy instytucje, które nie bronią naszych interesów. Przestańmy się oszukiwać. Brak regulacji narzucanych przez państwo wcale nie byłby gorszy od obecnej sytuacji. 
Większość Polaków pomyśli: "E tam, to tylko w Ameryce takie rzeczy się dzieją." Nic bardziej mylnego. Nasze agencje rządowe wcale nie działają lepiej. Wręcz przeciwnie, uznają FDA za autorytet. Jeżeli transgeniczny łosoś pojawi się na amerykańskich talerzach, będzie to kwestia tylko kilku lat, aby statystyczny Polak, który lubi oszczędzać, wkładał ten tańszy produkt do swojego koszyka. 

niedziela, 12 sierpnia 2012

Dlaczego zniesiono karę śmierci w Polsce?

Cofnijmy się jakieś 100 lat w czasie, aby mieć obraz jak wyglądała kara śmierci w Polsce.

Po 123 latach, w 1918 roku odrodziło się państwo polskie. Wtenczas, na terytorium II Rzeczypospolitej Polskiej obowiązywały różne przepisy karne byłych państw zaborczych. Biorąc sprawy w swoje ręce, prezydent Ignacy Mościcki rozporządzeniem z dnia 11 lipca 1932 roku wprowadził polski kodeks karny, zwany potocznie Kodeksem Makarewicza. Do kar zasadniczych zaliczono karę więzienia, karę aresztu, grzywnę i karę śmierci. Kara śmieci (wykonywana przez powieszenie) groziła za pięć przestępstw:  zamach na niepodległość państwa, zamach na prezydenta, zdradę wojenną, dywersję w czasie wojny oraz zabójstwo. Jak podają różne źródła historyczne, choć kara śmierci „przeszła” tylko jednym głosem (6:5), domagało się jej samo społeczeństwo.

Przyszła wojna, a co za nią idzie - wielkie zmiany. Wiosną 1944 roku Józef Stalin ostatecznie podjął decyzję o utworzeniu w Polsce proradzieckiego ośrodka władzy. Tak powstał PKWN - samozwańczy organ pod polityczną kontrolą ZSRR, który wydał dekret o karaniu karą śmierci za ludobójstwo i udział w organizacji przestępczej (NSDAP, SS, Gestapo oraz SD).

Im bardziej do władzy dochodzili komuniści, tym mniej wyjątkową stawała się kara śmierci. Komunistyczne władze wczesnej Polski Ludowej postanowiły wykorzystać prawo karne do walki z przeciwnikami nowego ustroju politycznego. I tak powstał w 1946 roku Mały Kodeks Karny, w którym kara śmierci stała się narzędziem represji. Stryczek groził m.in. za zamach, sabotaż, bezprawne posiadanie broni, przyjęcie łapówki od obcego rządu lub oragnizacji, działających na szkodę państwa, za szpiegostwo, podrobione dokumenty, fałszowanie pieniędzy, za założenie lub członkostwo w organizacji przestępczej, a nawet za udzielenie władzy fałszywej informacji.

Tak było przez prawie dwadzieścia pięć lat. Z rokiem 1970-tym weszło w życie nowe prawo karne – Kodeks Andrejewa. Według artykułu 30 ustęp 2 „karą zasadniczą o charakterze wyjątkowym, przewidzianą za najcięższe zbrodnie” została kara śmierci. Najcięższymi zbrodniami były: zdrada ojczyzny, zamach stanu, szpiegostwo, zamach terrorystyczny, dywersja, kierowanie wielką aferą gospodarczą, zabójstwo człowieka oraz kwalifikowany rozbój. Na karę śmierci nie można było skazać osoby niepełnoletniej w chwili popełnienia czynu oraz kobiety w ciąży. Co więcej, kary tej nie można było wykonać na obłożnie chorym lub chorym psychicznie do czasu ich wyzdrowienia. 


Ostatni wyrok kary śmierci wykonano w 1988 roku. Tego roku sądy ogłosiły moratorium. Było to tymczasowe wstrzymanie kary śmierci, które nabrało mocy ustawodawczej dopiero siedem lat później. Na pytanie, kto tak właściwie podjął nieformalną decyzję, pan Jerzy Jaskiernia (minister sprawiedliwości 1995-1996) odpowiedział: „nie można ustalić autora tej decyzji”. Po dziś dzień ten „dobroczyńca ludzkości” jest nieznany.

Po sformalizowaniu moratorium ogłoszono amnestię i wszystkie kary śmierci zamieniono na 25 lat więzienia. Wyroki zapadłe w latach 1989-1993 nie zostały wykonane.

1 września 1998 roku wszedł w życie kodeks karny, który całkowicie zniósł karę śmierci.

Historia pokazuje nam, że kara śmierci była używana jako narzędzie walki politycznej. I nie oszukujmy się. Był to prawdziwy powód dlaczego ją zniesiono. Powód, który dla mnie jest tak oczywisty, politycy zasłaniają stwierdzeniem, że kara śmierci jest niehumanitarna w cywilizowanym społeczeństwie. Czy humanitranym jest rozkaz dla żołnierza zabijania wroga, który zagraża ojczyźnie? 




Nie mogę się również zgodzić z tym, że dożywotnie odizolowanie sprawcy od społeczeństwa jest wystraczające. A może za kilka lat uzna się więzienia za tak przepełnione, że będzie kolejna amnestia? 

To "dzięki" wspomnianej amnestii, już kończą się wyroki zapadłe w latach 1989-1993. Wkrótce mury więzienne opuści Leszek P. - „Wampir z Bytowa”, skazany za jedno morderstwo, a podejrzany o 17 innych. Na ulicy będzie można spotkać Eugeniusza M. – czterokrotnego mordercę, w tym 3-letniej dziewczynki. W kolejce po bułki i chleb za dzieckiem ustawi się Mariusz T., znany bardziej jako „Szatan z Piotrkowa”, morderca czterech chłopców (11-13 lat), skazany czterokrotnie na karę śmierci. Kolejką podmiejską znowu zacznie jeździć Henryk M. – seryjny morderca z Sulejowa.

„Sądy nie są nieomylne”.
Biorąc na przykład USA, łatwo można zauważyć, że większość ułaskawień dotyczy przestępstw sprzed ery DNA. Dopiero po roku 1987 nastąpiła rewolucja w kryminalistyce, pozwalająca na genetyczne rozpoznanie przestępcy w 99.9%. Dziś mamy nie tylko testy DNA. Technologia poszła dalece naprzód. Policja dysponuje zdobyczami techniki i nauki najnowszej generacji.

„Badania nie dostarczyły naukowego dowodu na to, że kara śmierci ma większy efekt odstraszający niż kara dożywotniego więzienia.”
Nie sądzę, aby seryjnemu mordercy sen z powiek spędzało, a co będzie jak mnie złapią? Wątpię, czy w ogóle się nad tym zastanawia. Psychopata podczas mordu doznaje tak silnych i przyjemnych dlań doznań, że staje się od nich uzależniony. Dlaczego miałoby odstraszać go cokolwiek, skoro ciężkiego palacza nie odstrasza perspektywa raka, a alkoholika marskość wątroby?

Ja problem widzę nieco inaczej. Człowiek skazany na dożywocie nie ma nic do stracenia. Każdy jego kolejny czyn staje się praktycznie bezkarny. Nie ma przecież gorszej kary, która stoi na przeszkodzie, aby zamordować strażnika więziennego, czy współwięźnia. I to jest dla mnie argumentem za tym, że musi istnieć najwyższa kara – odebranie życia.

Na koniec chcę przytoczyć cytat ze strony Amnesty International: „Tak długo jak długo kara śmierci będzie akceptowana jako legalna forma kary, będzie istniała możliwość wykorzystywania jej w celach politycznych. Tylko zniesienie kary śmierci może zagwarantować, że nie będzie ona używana do walki politycznej.”

A historia lubi przecież zataczać kręgi. Większość polityków obawia się, że przywracając karę śmierci za morderstwa ze szczególnym okrucieństwem, otworzy się również drogę do szubienicy za działanie na szkodę niepodległości państwa. Nikt wówczas nie mógłby „lekką ręką” podpisać dokumentu zagrażającego suwerenności Polski, chociażby takiego jak na przykład traktat lizboński. Sprzedaż tajemnicy państwowej również kończyłaby się na stryczku.

sobota, 11 sierpnia 2012

Nagroda Niewypał

10 grudnia 1896 roku zmarł wielki wynalazca, pozostawiając po sobie piękną spuściznę:

„Ja, niżej podpisany, Alfred Bernhard Nobel, po dojrzałym namyśle postanawiam i deklaruję moją ostatnią wolę. Całość mojego pozostałego, nadającego się do spieniężenia majątku ma być rozdysponowana w sposób następujący: kapitał zainwestowany w bezpieczne papiery wartościowe przez wykonawców testamentu ma stanowić fundusz, od którego odsetki będą rozdzielane dorocznie w formie nagród, między tych, którzy w poprzednim roku wyświadczyli ludzkości największe dobrodziejstwa. Wspomniane odsetki mają być podzielone na pięć równych części i przyznawane następująco: pierwsza część – osobie, która dokona najważniejszego odkrycia lub wynalazku w fizyce, druga – osobie, która dokona najważniejszego odkrycia lub ulepszenia w chemii, trzecia – osobie, która dokona najważniejszego odkrycia w dziedzinie fizjologii lub medycyny, czwarta – osobie, która w dziedzinie literatury napisze najwybitniejsze dzieło o tendencjach idealistycznych i piąta część osobie, która będzie działała najlepiej na rzecz braterstwa narodów, likwidacji lub ograniczenia stałych armii i zwoływania oraz popierania kongresów pokojowych.” 

Nagrodę w dziedzinie fizyki i chemii miała przyznawać Królewska Szwedzka Akademia Nauk, w dziedzinie medycyny Instytut Karolinska, w dziedzinie literatury Akademia w Sztokholmie, zaś pokojową komitet wybierany przez norweski parlament. Szwedzkie organizacje zatrzęsły się przed perspektywą ogromnej odpowiedzialności (jak się okazało później - słusznie), zaś norweski parlament tylko się ucieszył.

Choć są posądzane o korupcję, polityczne preferencje, czy pomijanie bardziej zasłużonych kandydatów, komitety noblowskie i nagradzające organizacje nie tłumaczą się przed nikim ze swoich wyborów. Najbardziej prestiżowa nagroda na świecie owiana jest chmurką kontrowersji. 


Nobel w dziedzinie medycyny obsiany jest skandalami jak drożdżówka rodzynkami. Julius Wagner-Jauregg otrzymał nagrodę za zarażanie malarią pacjentów z zaburzeniami psychicznymi. Antonio Egas Moniz został laureatem za odkrycie „terapeutycznych właściwości” leukotomi w leczeniu depresji i schizofrenii (celowo uszkodził chorej pacjentce mózg, wywiercając dwie dziury w czaszce i wstrzykując w nie alkohol). Zaś Harald zur Hausen odbierał nagrodę za odkrycie virusa HPV w atmosferze afery korupcyjnej z udziałem koncernu farmaceutycznego AstraZeneca (producenta szczepionek przeciwko HPV).



Akademia Szwedzka, przyznająca Nobla w dziedzinie literatury, dawno machnęła ręką na to czego sobie życzył fundator. Trendy się przecież zmieniają. Choć ocena literatury jest jak ocena każdej innej sztuki - subiektywna, nie trudno było o oburzenie na wręczeniu nagrody Eyvindowi Johnsonowi i Harremu Martinsonowi.
Na przekór prawa "nikt nie jest sędzią we własnej sprawie", akademia nagrodziła swoich. Ci dwaj szwedzcy jurorzy sami zgarnęli pieniądze, pomijając chociażby znanego Vladimira Nobokova. No cóż, nie od dziś widamo, że lista najwybitniejszych poetów i pisarzy nie pokrywa się z listą laureatów Nobla.

Również w dziedzinie fizyki "Komitet Nagrody Nobla nie odrabia pracy domowej", jak twierdzi Walter de Heer, właściciel patentu na użycie grafenu w elektronice. Ku jego zaskoczeniu, za pracę nad grafenem nagrodzono Andrieja Gejma i Konstantina Nowosiołowa (2010r.), którzy nie dość, że opublikowali błędną dokumentację, to jeszcze nie byli pierwsi. Po fakcie, przewodniczący komitetu przyznał, że trzeba będzie nanieść trochę poprawek w raporcie.
 
Do tego dochodzi Pokojowa Nagroda Nobla, której komitet albo bierze wolę patrona zbyt dosłownie, albo zupełnie ją ignoruje. No bo jak wytłumaczyć nagrodę dla Baracka Obamy, który w tym czasie prowadził dwie wojny? Tylko tym, że czynnie likwidował stałe armie w Iraku i Afganistanie. Albo co miała idea promowania pokoju i braterstwa narodów z nagrodzeniem za "uświadamianie o zmianach klimatu" Ala Gora (autora "Niewygodnej prawdy" o globalnym ociepleniu)? 

Dlaczego nominacje są tajne przez 50 lat? Ano po to, aby na przykład nie pytać
członków komitetów (jeszcze za ich życia) o nominację do pokojowej nagrody Stalina (dwukrotną), Hitlera, czy Mussoliniego.

Wisienką na czubku tortu jest podeptanie ostatniego życzenia Nobla (które powinno być święte!), przez samą fundację i szwedzki parlament. Początkowo pieniądze inwestowano zgodnie z zapisem – w bezpieczne papiery wartościowe. Z czasem uzanano nagrodę za „biedną” (najniższa pula wynosiła 2,3 mln koron szwedzkich). Za zgodą pralamentu zaczęto bawić się akcjami i nieruchomościami. Rozpoczęto nawet inwestycje zagraniczne (w Szwecji 8%, Europie 8%, USA 22%, Japonii 3%). W ten sposób kapitał fundacji szybko wzrósł. I tak w 2011 roku wynosił 10 mln koron czyli około 1,5 mln dolarów amerykańskich. W 2012 już tak się nie poszczęściło. Pula wynosi 8 mln koron.

I na koniec "Nobel" z ekonomii. Jest to nagroda, którą ufundował szwedzki bank i nie ma nic wspólnego z zapisem Nobla. Sveriges Riksbank pociągnał za odpowiednie sznurki i metodą "stopa między drzwi" przemycił swoją nagrodę do Fundacji Nobla. Choć oficjalnie nazywana jest Nagrodą Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii, trudno jej nie mylić z pozostałymi. Sposób nominacji, wysokość nagrody i uroczystość są takie same. Nawet wręczanie odbywa się w tym samym czasie.

Nobel powiedział: „Zamierzam przekazać po mojej śmierci spory fundusz na promocję idei pokoju, ale jestem sceptyczny co do rezultatów.” 
Oj panie Nobel, gdyby pan tylko wiedział, pewnie by pan jednak te pieniądze sam przepuścił.