niedziela, 17 listopada 2013

Śniadanie najważniejszy posiłek dnia

Najczęstsze pytanie, jakie dostaję brzmi: co jesz na śniadanie?

Ponieważ nie jem zbóż, kanapka na śniadanie, płatki, drożdżówki, czy kluski na mleku zupełnie nie wchodzą w grę. Moja dieta nie jest tylko bezglutenowa. Jest ona praktycznie bezzbożowa (odstępstwem jest specjalnie przygotowany ryż i komosa ryżowa, które spożywam rzadko). 

Śniadanie jest najtrudniejsze. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, wykluczenie zbóż ogranicza mi wiele możliwości. Po drugie, zawsze rano czuję presję czasu, a wcześniejsze wstawanie nie zawsze się sprawdza. Przygotowanie i zjedzenie śniadania nie może u mnie trwać dłużej niż kwadrans.

Ponieważ z doświadczenia wiem, jakim wyzwaniem jest dla osób z celiakią przygotowanie śniadania, które nie opiera się na żywności przetworzonej produkowanej z mąk bezglutenowych, które są bombami skrobiowymi, postanowiłam napisać jakie śniadania jadłam w zeszłym tygodniu. 

Poniedziałek: Jajecznica na masełku z pomidorkiem.

Wtorek: Dwa banany z miodem, posypane cynamonem. Ten przepis na banana szybko przyjął się u moich przyjaciół. Połączenie zdrowe i smaczne.

Środa: Sałatka ekspresowa. Wędzony łosoś z pokrojonym pomidorem, awokado i cebulką, a do tego sól i pieprz. To właśnie dzięki tej sałatce polubiłam awokado i dlatego zawsze jest ono na mojej liście zakupów.

Czwartek: Wytapainy na patelni wędzony boczek (bezglutenowy i bez szkodliwych dodatków rzecz jasna). Choć brzmi to dla niektórych strasznie, jest to jedno z moich ulubionych śniadań. Ogromną zaletą mojej diety jest to, że nie muszę przejmować się kaloriami. Mam paletę produktów, których mogę jeść ile dusza zapragnie, a moja linia jest zawsze zachowana. Ciekawym jest również fakt, że w ciągu całego dnia nie chodzę głodna i nie tracę energii.

Piątek: Jajka sadzone ze szczypiorkiem i świeżym ogórkiem. 



Sobota: Pierś kurczaka z masłem, żurawiną, solą, pieprzem i majerankiem, upieczona dzień wcześniej (czasem jem ją samą odsmażaną na maśle, czasem kroję na zimno do pomidora, czy ogórka i cebulki).

Niedziela:  Babeczki cynamonowe z jabłkiem (z mąki kokosowej, miodu, jabłka i cynamonu) również pieczone poprzedniego dnia. 

Jeżeli chodzi o napoje to prawie codziennie piję wodę z cytryną. Pomysł ten podsunęła mi pani Maria, z którą pracuję. Jest ona po 60-ce, w świetnej formie i wygląda wspaniale. Często również piję herbatą zieloną słodzoną miodem (znam tylko jeden typ herbaty zielonej, która nie ma dla mnie posmaku ryby – japońska sen-cha). Długo zajęło mi zrozumienie, że jedna filiżanka dobrej herbaty jest lepsza i zdrowsza niż trzy zwykłej. Nie wiem, dlaczego nie lubię kawy. Próbowałam wiele razy i nigdy nie nauczyłam się jej pić.W weekendy natomiast raczę się świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy lub grejpfrutów.

Czasem zrobię również sałatkę warzywną, czy taką z kurczaka i ananasa, która może siedzieć w lodowce przez kilka dni. Obie świetnie sprawdzają się rano, gdy jestem w pośpiechu. Możliwości jest wiele i według mnie nie wymagają one dużo pracy.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Na wszelki wypadek

Są wszędzie… Na klamkach, na wózkach sklepowych, na terminalach do płacenia, na uchwycie autobusowym, na stole i w toalecie... Dosłownie wszędzie...

Medycyna konwencjonalna zaczęła obsesyjnie interesować się zarazkami, które wywołują choroby u ludzi już w XIX wieku. Jednym z najważniejszych prekursorów teorii chorób zakaźnych był francuski chemik i biolog - Ludwik Pasteur (ten sam, któremu zawdzięczamy dziś proces pasteryzacji produktów spożywczych). Pasteur był przekonany, że przyczyna powstawania chorób zakaźnych tkwi właśnie w zarazkach. Zatem medycyna powinna skupić się na dwóch zasadniczych działaniach: po pierwsze, aby zapobiec chorobie, należy ograniczyć mikrobom możliwości przedostawania się do organizmów ludzkich i zwierzęcych i po drugie, aby pokonać chorobę trzeba wyeliminować zarazki. Teoria ta szybko zyskała na popularności. I choć podpisywał się pod nią nawet największy rywal Pasteura – niemiecki lekarz, bakteriolog i noblista - Robert Koch, rosło również grono uczonych wyrażających odmienne poglądy.

Z tą teorią nie do końca zgadzał się już mniej sławny francuski lekarz Claude Bernard (pionier endokrynologii i mistrz wiwisekcji, czyli operacji na żywych zwierzętach w celach badawczych). Bernard nie negował istnienia mikrobów. Sprzeciwiał się natomiast przypisywaniu im nadrzędnej roli w chorobie. Według jego teorii, najważniejszy był organizm pacjenta. Twierdził, że każdy mikrob w różnych warunkach środowiskowych zachowuje się inaczej. To, co jest patogenem w jednych warunkach, może być nieszkodliwe w innych. I dlatego według teorii Bernarda lekarz powinien skupić się na wytworzeniu w organizmie środowiska niesprzyjającego rozwojowi choroby.

Mikroby nie tylko zafascynowały, ale i podzieliły świat naukowy. Uczonych badających zarazki przybywało. Rosyjski profesor Ilja Miecznikow (ten sam, którego Pasteur zaprosił do swojego instytutu i ten sam, który otrzymał Nagrodę Nobla za prace nad odpornością) wraz z kolegami postanowił dla nauki wypić zawiesinę świeżo wychodowanych zarazków cholery. Żaden z nich nie zachorował. Dlaczego? Odpowiedź była prosta. Żaden z nich nie miał osłabionego układu odpornościowego. Tak oto Miecznikow i inni (podobnych eksperymentów nie brakowało) udowodnił nie tylko słuszność teorii Bernarda, ale i wykazał, że zdrowy i zadbany organizm ma własną broń – przeciwciała, które potrafią unieszkodliwiać patogeny.

I choć plotka głosi, że Pasteur na łożu śmierci przyznał rację Bernardowi, dziś lekarza, który postawi w pierwszej kolejności na przeciwciała, a nie na leki, ze świecą szukać!

To, co dziś łatwo znajdziemy to lekarz, który przepisuje antybiotyk niepotrzebnie. Według badania statystycznego przedstawionego przez Europejskie Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób, Polska pod względem ilościowego spożycia antybiotyków na mieszkańca, wyprzedza między innymi Niemcy, Wielką Brytanię, czy Szwecję. Jak donosi nasze Ministerstwo Zdrowia, lekarze przepisują antybiotyki nieodpowiedzialnie, „na wszelki wypadek”, także w zakażeniach wirusowych, w których stosowanie antybiotyków nie ma najmniejszego sensu (na przykład grypa, czy większość zapaleń gardła i oskrzeli). A jak już faktycznie mają do czynienia z zakażeniem bakteryjnym, to często nie mają zielonego pojęcia, jaka bakteria spowodowała chorobę. Lekarz przepisując lek kieruje się intuicją i doświadczeniem. U jednego pacjenta dobrze zgadnie i lek poskutkuje, u drugiego zdrowie się pogorszy. Często przepisywane są leki na skutki uboczne takiej pomyłki, albo infekcja przechodzi w stan przewlekły. A to bardzo osłabia układ odpornościowy.


W wielu przypadkach również ludzie biegną do przychodni niepotrzebnie. Nie wierząc we własne siły oczekują, że to lekarz im pomoże. Nie kwestionują diagnozy i przepisanej recepty. Po wyjściu z gabinetu kierują się od razu do apteki. A mnie doświadczenie nauczyło, że nikt nie zadba o moje zdrowie lepiej niż ja sama. Dlatego "na wszelki wypadek", przed realizacją recepty, samodzielnie czytam informacje o chorobie i leku, szczególnie, gdy jest to antybiotyk. Mam tu na myśli wiarygodne źródła, a nie strony internetowe sponsorowane przez firmy farmaceutyczne, czy fora, na których odpowiadają przypadkowi lekarze amatorzy. Zadaję sobie również pytanie, czy zażywanie lekarstwa jest uzasadnione i czy korzyści przeważają nad ryzykiem i ewentualnymi skutkami ubocznymi. 

Gdy wkoło szaleje grypa, ja w pierwszej kolejności stawiam na układ odpornościowy i staram się go wspomóc, a nie wyręczyć, czy obciążyć. Dieta oparta na wartościowych, domowych posiłkach, sen i kilka sprawdzonych sposobów przekazywanych z pokolenia na pokolenie do tej pory mnie nie zawiodły.

Zrozumienie faktu, że za rozwój choroby nie odpowiadają tylko i wyłącznie zarazki, pozwoliło mi pozbyć się bakcylofobii. Sterylne otoczenie i obsesyjna walka z mikorbami nie jest rozwiązaniem. Właściwy sposób odżywiania, spacery na świeżym powietrzu i wypoczynek to najlepsza prewencja, a silny układ odpornościowy poradzi sobie z wieloma groźnymi chorobami.