niedziela, 9 września 2012

Niezdrowa konkurencja

Gdyby ktoś dzisiaj zobaczył chorego na gruźlicę rozbierającego się do naga i wskakującego do lodowatej rzeki jesienią, delikatnie mówiąc popukałby się w głowę. A jednak, taka kąpiel okazała się przełomowa dla młodego niemieckiego kleryka - Sebastiana Kneippa. Pomimo zaawansowanej gruźlicy, Kneipp zdarł z siebie ubrania, wskoczył do rzeki, zanurzył się po szyję w lodowatej wodzie, policzył do trzech, następnie ubrał się i popędził jak szalony z powrotem do domu. Efekt był zdumiewający. Wreszcie poczuł się lepiej. Postanowił eksperyment powtórzyć za trzy dni, potem znowu za następne trzy, potem za dwa… aż został „morsem”.

Ksiądz Kneipp wyzdrowiał i postanowił podzielić się z innymi zdobytą wiedzą. Zaczął pomagać ludziom biednym i tym, na których medycyna konwencjonalna machnęła ręką. Leczył wodą, ziołami, dietą, spacerami oraz duchowym wsparciem. Wkrótce wynik swojej pracy opublikował w książce pod tytułem „Moje leczenie wodą”.  Książka okazała się takim sukcesem, że wielebny Kneipp stał się sławny i zaczął przyjmować ponad setkę pacjentów dziennie. Wśród nich był Benedict Lust, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu fortuny. Tam podupadł na zdrowiu, a następnie wrócił do Niemiec leczyć się z gruźlicy. Kneipp nie dość, że go wyleczył, to jeszcze przekazał mu zdobytą doświadczeniem wiedzę. To był klucz do sukcesu i sławy Lusta. Cenną wiedzę postanowił zabrać za ocean – do Ameryki.

Tak powstała alternatywna metoda leczenia, dla której w 1901 roku Lust kupił nazwę „Naturopathy” – naturopatia. Termin ten sprzedał mu homeopata John Scheel, który jako pierwszy zaczął praktykować metody Kneippa w Nowym Jorku.

Przez pierwsze trzydzieści lat XX wieku medycyna konwencjonalna ignorowała niekonwencjonalne metody leczenia. Dla niej to była mucha, co sobie brzęczała i latała, a niewiele mogła. Korzystając z tego, że olbrzym przymykał na nią oko, naturopatia wykorzystała ten czas na swój rozrost. Organizowano sympozja i zjazdy. Otwierano kliniki. Zakładano szkoły. Wprowadzano regulacje zawodu. Zdobywano coraz więcej pacjentów. I tak dalej, i tak dalej.

Dobrą passę przerwały lata trzydzieste. Wówczas to nastąpił rozkwit technologii medycyny konwencjonalnej. Co więcej, na scenę wkroczyły koncerny farmaceutyczne, a co za tym idzie – wielkie pieniądze. Rozpoczęła się walka o klienta. Mucha zaczęła brzęczeć za głośno, więc koncerny postanowiły sięgnąć po packę. Medycyna naturalna, nie tylko poszła w odstawkę, została napiętnowana, jako zabobon i oszustwo. Naturopatów traktowano jak uzurpatorów tytułu lekarza i ograniczano im prawa do wykonywania zawodu.

Sytuacja powoli zaczęła odwracać się w latach 70-tych XX wieku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie pojawił się ruch promujący holistyczny model zdrowia, czyli doktrynę, według której człowiek to nie maszyna zbudowana z części (głowa, ręka, noga), ale spójna całość (ciała, umysłu i ducha). Zaczęto dostrzegać ograniczenia medycyny tradycyjnej, która skupiała się na eliminacji bólu i leczeniu symptomów. Nie dość, że traktowała człowieka przedmiotowo, to jeszcze była droga. I tak naturopatia wróciła do łask.

Dziś w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych internista ma coraz groźniejszą konkurencję w postaci lekarza naturopatii. Popularność tych uzdrowicieli rośnie, gdyż oferują coś, czego nie znajdzie się u zwykłego internisty czy specjalisty. I mogę tu powiedzieć z własnych obserwacji, gdyż zjawisko wydało mi się na tyle interesujące, że wybrałam się do takiego lekarza naturopatii.

Tajemnica sukcesu ukryta jest w psychologii. Naturopata docenia potęgę manipulacji umysłem człowieka.

Po pierwsze sprawia, by pacjent poczuł się ważny. W tym celu poświęca mu dużo więcej czasu, niż internista czy specjalista.

Po drugie okazuje troskę i zrozumienie. Pozwala pacjentowi wygadać się i wyżalić. Nawet jeśli ten będzie narzekał na wszystko, nigdy nie spojrzy na niego jak na hipochondryka.

Po trzecie pokaże pacjentowi, że on nie tylko chce leczyć symptomy choroby. On chce znaleźć przyczynę. W tym celu wypyta o dietę, aktywność fizyczną, stres i tryb życia. Nie ograniczy do głównych winowajców: papierosków i alkoholu. Pokaże, że nie jest jak zwykły lekarz, który uważa, że jest tylko od gaszenia pożarów, a nie uczenia, żeby nie bawić się zapałkami. Naturopata zaoferuje przewodnictwo w zdrowym stylu życia.

I po czwarte zadba o stan psychiczny i emocjonalny pacjenta. Jak psycholog wypyta o zmartwienia, kłopoty i lęki w celu redukcji stresu w głowie pacjenta.

Naturopata, aby osiągnąć zamierzony efekt jest w stanie nawet przechytrzyć pacjenta. Wiele leków, jakie stosuje to zwykłe placebo, a jego terapie i zabiegi same w sobie nie mają wpływu na stan zdrowia człowieka. Ale wystarczy trochę cierpliwości i manipulacji, by nawet zwykłe czary mary zdziałały cuda. Ciekawe jest na przykład zjawisko, że większa tabletka placebo działa na umysł człowieka lepiej od mniejszej. Podobnie kolorowa działa lepiej od białej.

I takim placebo naturopaty jest najdroższa woda świata - homeopatia. Oczywiście według mnie jest to robienie pacjenta w balona. Tic Tac bardziej działa na człowieka niż lek homeopatyczny. Dla tych, którzy mimo to wierzą w gusła i ”czucie i wiara silniej mówi niż mędrca szkiełko i oko”, odsyłam na stronę Jamesa Randy. Pan James Randy jest magikiem i zadeklarowanym sceptykiem. Oficjalnie (i nie są to czcze słowa) ogłosił, że jego firma wypłaci 1 milion dolarów komuś, kto jako pierwszy udowodni prawdziwość zjawiska paranormalnego. Jak sam oświadczył, homeopatia klasyfikuje się do tego konkursu. Pomimo armii naukowców, nawet BBC Horizon nie zgarnęło nagrody. Pieniążki ciągle czekają…


Tajemniczym zabiegiem sprzecznym z rozumem, jaki stosuje naturopata, jest też bioenergoterapia, czyli odblokowywanie kanałów energetycznych. Nikt nie udowodnił istnienia takich kanałów. Jednym słowem czary mary.

Czary mary to także test kinestetyczny mięśni, jaki wykorzystuje lekarz naturopatii w celu postawienia diagnozy. Polega to na tym, że pacjent staje z rozłożonymi rękami. Do jednej ręki naturopata przykłada fiolki z wyciągami z różnych substancji, a drugą potrąca, patrząc czy opada w dół. Na tej podstawie wnioskuje na przykład o alergii pokarmowej. Ten sam test naturopata wykorzysta, by sprawdzić czy pacjent nie potrzebuje na przykład jakiegoś konkretnego zioła. Czyż to nie jest eleganckie rozwiązanie? I pomyśleć, że zwykli lekarze, aby stwierdzić alergię na gluten, zmuszają pacjenta do opychania się pszenicą przez kilka tygodni, żeby później móc na przykład w badaniu krwi sprawdzić, czy wystąpiła reakcja alergiczna. Albo maziają tymi alergenami po ręku, aż człowiek dostanie wysypki. To dopiero barbarzyństwo!

A obok czarów naturopata wykorzysta metody sprawdzone, które wykorzystuje nawet medycyna tradycyjna, czyli na przykład hydroterapię, czy zioła. Jeżeli chodzi o hydroterapię (temperaturę i ciśnienie wody w lecznictwie wykorzystywali nawet starożytni rzymianie), medycyna tradycyjna wykorzystuje ją w rehabilitacji. Co do ziół, to nie ma wątpliwości, że leki ziołowe zawierają substancje czynne. Przecież 25% współczesnych leków opiera się właśnie na ziołach (chociażby aspiryna). 

Rosnąca popularność naturopatii przyczynia się do rozbudowy tej profesji. I tak w Ameryce naturopaci powoli zyskują coraz więcej praw i wkraczają na terytorium internisty. W Kanadzie nowe regulacje prawne pozwalają im na wypisywanie zwykłych recept i zlecanie badań laboratoryjnych. Wprawdzie nie mogą jeszcze zlecić rezonansu magnetycznego, czy leczyć złamanej ręki, ale kto wie, może za parę lat powróci gips, jaki stosowali starożytni Egipcjanie, z tkaniny przesyconej żywicą, woskiem i mąką.

Ten kogel-mogel guseł i nauki utrudnia jednoznaczną ocenę naturopatii. 

Dla mnie najbardziej cierpi na tym pacjent. Bo co ma dzisiaj do wyboru? Medycynę tradycyjną, gdzie traktowany jest jak worek kości, narządów i organów oraz medycynę alternatywną, która celowo zaciera granicę miedzy nauką i fikcją. W obu przypadkach pacjent płaci jak za zboże, nie mogąc kupić złotego środka.

sobota, 1 września 2012

Małe Smakowite G

W kraju kwitnącej wiśni od wieków zajadano się owocami morza. Oprócz rybek, kalmarów i ośmiornic na Japońskim stole gościły różne glony, algi i wodorosty. Takimi wodorostami były na przykład kombu. Nikt nie wiedział, dlaczego po dodaniu kombu wszystko smakowało lepiej. Kombu nie były ani słone, ani słodkie, ani gorzkie, ani kwaśne. Kombu miały swój własny smak. I tak było przez wieki do chwili, gdy zainteresował się tym Cesarski Uniwersytet w Tokio. Profesor Kikunae Ikeda postanowił sprawdzić, co tak na prawdę sprawia, że kombu jest takie smaczne.

I tak w 1907 roku udało mu się wyizolować związek chemiczny odpowiedzialny za ten niepowtarzalny smak. Był to kwas glutaminowy. Sam smak nazwał zaś umami, co można przetłumaczyć jako "smakowity". Ikeda wiedział, że odkrycie to warte jest miliony. Postanowił więc połączyć anion kwasu glutaminowego (glutaminian) z sodem i opatentować to jako MSG. Tak narodził się monoglutaminian sodu, popularnie nazywany glutaminianem sodu.

Ikeda nie musiał długo czekać na chętnego inwestora. Pan Saburosuke Suzuki, właściciel firmy Suzuki Seiyakusho Co. również dostrzegł w tym interesie duży zysk. Panowie dogadali się, a owocem ich porozumienia stał się japoński koncern Ajinomoto (producent obecnych na polskim rynku zupek SamSmak). Inwestycja okazała się strzałem w dziesiątkę. Japonia zaczęła dodawać MSG do wszystkiego co się dało.



Zauważyli to Amerykanie. W czasie II wojny światowej amerykańscy żołnierze zasmakowali w japońskich racjach żywnościowych. Postanowili więc za wszelką cenę poznać sekret, dzięki któremu konserwa mogła mieć nie tylko mniej soli, ale i być taka pyszna. I tak dopiero po wojnie zorientowali się, że to co Japończycy dodawali to był właśnie MSG.  Natychmiast zorganizowano sympozjum w Chicago, na którym zaprezentowano glutaminian sodu producentom żywności. Odtąd Japończycy przestali mieć monopol na MSG.

Producenci żywności osłupieli ze zdziwienia. Pierwszy raz mogli zacząć stosować składniki tańsze i słabszej jakości. Wystarczyło tylko dodać MSG (E621), aby klienci wybierali właśnie ich produkty. Zaraz za producentami żywności ustawiły się restauracje. Efekt był oszałamiający. Klienci ładowali się drzwiami i oknami do restauracji, które stosowały MSG. Wystarczyła na przykład jedna zmiana w przepisie, aby klienci oszaleli na punkcie chrupiącego kurczaka KFC. MSG stał się tak popularny, że pojawił się nawet w jedzeniu dla niemowląt.

W latach 60-tych XX wieku glutaminian sodu przykuł uwagę neuropatologa dr. Johna Olneya. Olney postanowił przetestować substancję na myszkach. W swoich eksperymentach zauważył, że MSG uszkadza komórki siatkówki oka i podwzgórza w mózgu. Poruszony swym odkryciem rozpoczął wieloletnią walkę z systemem, żądając usunięcia glutaminianu sodu z żywności. Pomimo prezentacji wyników badań przed kongresem, nie udało mu się zmusić agencji rządowych do podjęcia stosownych kroków. Olney osiągnął za to inny cel. Informacja przedostała się do wiadomości publicznej. Klienci zaczęli mieć wątpliwości co do bezpieczeństwa spożywania MSG.

I właśnie te wątpliwości skłoniły producentów żywności dla niemowląt do dobrowolnego usunięcia MSG z ich produktów. Wszystko po to by zadowolić klienta. W zamian zaczęto dodawać glutaminian w innych związkach. Zmieniając związek chemiczny można było zmienić również nazwę. Wzmacniacz smaku stosowano nadal, tyle tylko że nikt nie mógł go łatwo zidentyfikować na opakowaniu. Zaczęto żerować na zaufaniu i niewiedzy klientów.

Według regulacji prawnych,  jeżeli glutaminian nie występuje w czystej postaci MSG może być nazwany inaczej. Dlatego dziś mamy kilkadziesiąt różnych nazw pod jaką on występuje. Na przykład glutaminian nazywa się ekstraktem drożdżowym, białkiem roślinnym, hydrolizowanym białkiem, maltodekstryną, proteiną sojową, żelatyną, słodem jęczmiennym, aromatem, aromatem identycznym z naturalnym, przyprawą, mieszanką przyprawową i tak dalej i tak dalej. Produkt, który ma jeden lub kilka z wymienionych składników (a takie można znaleźć i w sklepach ze zdrową żywnością), zgodnie z prawem może mieć na opakowaniu wielkie litery "bez glutaminianu sodu".


MSG to jedna z najczęściej badanych substancji. Obserwuję ciekawe zjawisko. Ilekroć pojawi się laboratoryjne badanie wykazujące szkodliwość MSG, zaraz za nim pojawia się badanie, które je neguje. Pierwsze sieją strach wśród konsumentów, drugie mają na celu załagodzić kontrowersje i utwierdzić agencje rządowe w utrzymaniu braku regulacji. I trudno się temu dziwić. Wzmacniacze smaku to dużo większy rynek niż rynek na przykład słodzików. Zakaz stosowania MSG w żywności pociągnie za sobą miliardowe straty. To już nie jest interes pojedynczych firm. Mamy tu do czynienia nie tylko z producentami samego wzmacniacza. W grę wchodzą producenci żywności przetworzonej (m.in. wędlin, chipsów, przekąsek serowych, konserw, zupek błyskawicznych, kostek rosołowych, przypraw, sosów) i oczywiście restauracje fast food (m.in. Umami Burger, KFC, McDonalds, Burger King) i tak dalej i tak dalej.

Jeżeli chodzi o badania laboratoryjne, skupiają się one na MSG, wokół którego zrobiło się głośno. Agencje rządowe podają, że ilość spożywana przez człowieka jest na tyle niewielka, że nie powinna ona zagrażać jego zdrowiu. Niestety mnogość nazw pod jakimi występuje glutaminian utrudnia oszacowanie ile tak na prawdę przeciętny Europejczyk go spożywa. Zakłada się, że spożycie samego MSG nie przekracza 1g na dobę. A ile spożywa się glutaminianu wapnia, czy glutaminianu potasu? Tego nikt nie wie.

Przyznam, że moje oczy najbardziej zwrócone są w stronę Azji, gdyż tam spożycie MSG jest trzykrotnie wyższe niż w Europie, czy Ameryce (Europejczycy podróżujący do Azji często rozwijają właśnie tam alergię na MSG). Obrońcy wzmacniacza twierdzą, że gdyby MSG był faktycznie problematyczny, wówczas wszyscy w Azji chodziliby z migreną. Nie wiem, jak popularna jest migrena w Azji. Wiem natomiast, że Uniwersytet Hirosaki w Japonii potwierdził badania Olneya. Tamtejsi naukowcy powiązali duże spożycie MSG z popularną w Japonii jaskrą u ludzi po czterdziestce. Według ich badań nadmierne spożycie glutaminianu sodu lub dieta bogata w MSG stosowana przez lata uszkadza komórki siatkówki.

Kwas glutaminowy to związek organiczny spotykany powszechnie w pokarmach bogatych w białko. Występuje on w dwóch formach: związanej (połączonej z innym aminokwasem) i uwolnionej (jako samodzielny związek). Kiedy kwas glutaminowy łączy się z innymi aminokwasami w proteiny, wówczas jego działanie na organizm człowieka uznaje się za nieszkodliwe. Taki kwas glutaminowy znajdziemy w mięsie, rybach, warzywach i zbożach. Uwolniony kwas glutaminowy ma właściwości wzmacniające smak, a jego anion ma cechy ekscytotoksyny, czyli substancji degenerującej komórki nerwowe. Ekscytotoksyną będzie tak samo anion kwasu w glutaminianie potasu jak i w glutaminianie sodu. Dlatego nie można ograniczać problemu  tylko do jednego związku MSG. Istnieją produkty naturalnie bogate w uwolniony glutaminian. Są to na przykład dojrzałe sery i pomidory (odpowiadające za wyśmienity smak pizzy) oraz sos sojowy. Z tej przyczyny to właśnie te produkty (szczególnie parmezan) posądzane są o wywoływanie migren. Glutaminian można również uwolnić w obróbce termicznej potrawy. Doskonałym przykładem jest stek z grilla, który nawet bez przypraw, swój doskonały smak zawdzięcza właśnie uwolnionemu glutaminianowi.

Wyeliminowanie glutaminianu z diety jest praktycznie niemożliwe. Problematyczne jest natomiast wzbogacanie żywności przetworzonej uwolnionym glutaminianem. W imię zasady: co za dużo to niezdrowo.
Sporadyczne zjedzenie konserwy na wyprawie w górach, czy zupka z proszku, gdy kiszki grają marsza, nie powinny bardzo zaszkodzić. Natomiast dieta typu na śniadanie hot-dog, na przekąskę gorący kubek, na obiadek kurczaczek KFC, na kolację kanapeczki z wędliną obficie posypane parmezanem i do wieczornego filmu serowe Doritos - to już jazda po bandzie.

Jazdą po bandzie jest również poleganie głównie na żywności dietetycznej oraz z niską zawartością soli. Z prostej przyczyny. Jeżeli celowo usuwa się z produktu cukier, sól, czy tłuszcz, usuwa się również smak. Smak przywraca się przez dodanie wzmacniaczy, czyli związków glutaminianu.

Zasada, do której ja się stosuję jest prosta. Im świeższe i mniej obrobione tym lepsze. Dobry kucharz nie potrzebuje wzmacniaczy, by przyrządzić coś pysznego. Rosół, czy pomidorówkę łatwo ugotować bez kostki, vegety czy warzywka. Nieprawda? Ja to już udowodniłam mojej rodzinie.